Orki zaatakowały polski jacht!
Kapitan Arkadiusz Wąsik i jego załoga przeżyli atak orek na jacht “Little Lucy” podczas rejsu w okolicach Cieśniny Gibraltarskiej. Żeglarz relacjonuje nam te dramatyczne chwile.
W mediach pojawia się co jakiś czas informacja o ataku orek na jachty i małe statki u wybrzeży Hiszpanii i Portugalii. To zaczęło się trzy lata temu. Pan przeżył to całkiem niedawno.
We wtorek 11 kwietnia, wyruszyłem w kolejny rejs, którego trasa miała prowadzić z Madery na Gibraltar, stamtąd do Malagi, a z Malagi do Walencji. To miał być fajny, spokojny rejs. Zaczęło się od tego, że skomplikowały nam się plany, bo wyż który się rozbudował nad Azorami, był tak duży, że wiatr zakręcał na wybrzeżu Hiszpanii i wiał prosto na Maderę, czyli na nas. To spowodowało, że musiałem zmienić plany. Nie było korzystnego halsu i droga z Madery na Gibraltar wydłużała się do 1300 mil. Z Funchal wyszedłem przy wietrze o sile 5, a w porywach do 7-8 stopni w skali Beauforta. Postanowiłem, że będę szedł lewym halsem w kierunku Maroka. Wiedziałem, że siła wiatru przy brzegu będzie mniejsza i jego kierunek się zmienia. Przez cztery i pół dnia płynąłem w kierunku wybrzeży Afryki, wylądowałem w rybackiej wiosce Essaouira. Tam zeszliśmy na ląd i uzupełniliśmy zapasy.
Co było dalej?
Popłynęliśmy wzdłuż marokańskiego wybrzeża, mijając po prawej stronie Casablankę, Rabat i Tanger. Znaleźliśmy się na wylocie do Cieśniny Gibraltarskiej. Przez tę cieśninę zacząłem płynąć ok. godz. 7 rano. Wiatr był fajny, bo wiał mi w plecy. Postanowiłem, że postawię foka. A że byłem mocno spóźniony, bo trasa była jednak zaplanowana inaczej, to dołożyłem silnik. Płynąłem z prędkością 5-6 węzłów. Między Tangerem, a portem Tarifa w Hiszpanii, ale bliżej brzegu marokańskiego, około godz. 12 poczuliśmy coś w rodzaju wpłynięcia na piaszczystą mieliznę. To coś w rodzaju szorowania i hamowania zarazem. Rzuciło mnie w prawo, potem w lewo. Wyskoczyłem na pokład, bo wtedy akurat wachtę miał inny członek załogi, spojrzałem na mapę, zastanawiając się: gdzie w tym miejscu może być mielizna? Głębokościówki pokazywały ok. 300 metrów głębokości. Przez moment przyszło mi na myślę, że to może być łódź podwodna. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Dookoła nic nie było, choć oczywiście to jest tor, po którym kursuje wiele statków handlowych, ale nie było możliwości, by popełnić jakiś błąd, bo to był dzień. Przez myśl przeszły mi jeszcze jakieś porzucone sieci rybackie lub pływający kontener, ale zauważylibyśmy to. Kolega, który wtedy stał przy sterze mówi do mnie: – „Kosmos” (to pseudonim Arkadiusza Wąsika – przyp. red), mam zablokowany ster!”. W momencie kiedy byłem już w kokpicie i stałem przy kole, rzuciło jachtem w prawo i w lewo i w tym kierunku zaczął skręcać. Spojrzałem za rufę, a tam była orka, która trzymała w paszczy naszą płetwę sterową.
To był jeden osobnik?
To był moment, w którym w ogóle zorientowałem co się dzieje. Kiedy zaczęliśmy się rozglądać, okazało się, że przy jachcie są trzy orki. W pierwszej chwili spanikowałem. W myślach pytałem siebie: Co mam robić?
Wiedział pan o przypadkach ataków orek w tym rejonie?
Tak, wiedziałem o tym. Czytałem, że żeglarze zalecają kilka metod odstraszania orek. Pierwsza to granaty hukowe i świetlne. Są w Polsce do kupienia, ale nie mogłem ich wziąć na pokład samolotu na Maderę. To był okres Świąt Wielkanocnych, więc wszystko było pozamykane. Inni twierdzą, że w takich sytuacjach trzeba mieć na jachcie piasek, aby sypać go do otworu nosowego orki. Jeszcze inni mówią i piszą, że trzeba lać do wody amoniak. Są też tacy, którzy twierdzą, że w momencie ataku orek, trzeba spuszczać do wody zbiorniki z fekaliami albo ropę. Problem w tym, że orki to piekielnie inteligentne drapieżniki i uczą się bardzo szybko. O tym świadczy fakt, że ich ataki są coraz bardziej skomasowane i przemyślane. Po trzech, czterech próbach zastosowania tzw. odstraszaczy, orki orientują się, że one nie robią im krzywdy, a jeśli tak, to nie ma się czego bać, czyli nasze odstraszacze przestają być skuteczne.
Z tego co się dowiedziałem, to jest jedne stado orek, które wyspecjalizowało się w atakach na jachty, ale wygląda na to, że ich celem nie są ludzie. Według mojej wiedzy, większość tych ataków kończy się na „zabawie” jachtem albo jest to rodzaj zemsty wynikającej z zagrożenia dla nich ze strony jednostek pływających. Niektórzy naukowcy dopatrują się tego typu zachowań w związku z tym, że któraś z orek, kiedyś mogła doznać urazu zderzając się ze śrubą silnikową, czy ostrą krawędzią płetwy sterowej. To jest jednak tylko jedna z teorii. Druga teoria mówi, że orki się w ten sposób bawią. Jeszcze inna twierdzi, że płetwy sterowe przypominają im płetwy małych waleni, a orki je atakują myśląc, że to może być pożywienie.
Co ciekawe, orki podpływają tylko do płetw sterowych, które są laminowane. Bo te płetwy, które są zrobione ze stali nierdzewnej wypluwają. To daje pewnego rodzaju przewagę żeglarzowi. Niestety, one są dużo droższe od laminowanych. To, co udało mi się zauważyć, to fakt, że orka otwiera szczękę „góra-dół”, ale w odróżnieniu od człowieka, żeby zrobić to „lewo-prawo” muszą obrócić się całe na bok. Łapią się płetwy sterowej i wtedy zaczynają bardzo mocno pracować swoją płetwą ogonową, co powoduje, że płetwa sterowa idzie w prawo lub lewo, automatycznie ster ustawia się do pozycji skrajnej i następuje próba złamania płetwy sterowej. To jest tzw. pierwszy punkt krytyczny, bo jak wiadomo jesteśmy tacy mocni jak najsłabszy nasz punkt. A przecież jacht jest tak skonstruowany, że kolumna płetwy sterowej przechodzi przez kadłub jachtu w laminowanej rurze. W momencie kiedy orka zaczyna rzucać jachtem w prawo i w lewo, to pojawia się pytanie: czy strzeli płetwa sterowa, czy – nie daj Boże – strzeli układ sterowania, a jeśli on pęknie, to czy strzeli rura. Bo jeśli tak, to zaczynamy nabierać wody i toniemy.
Po pierwszym ataku orki odpłynęły. Pierwsza reakcja to był strach, bo nigdy czegoś podobnego nie przeżyłem, a żegluję już trochę czasu. Kazałem wyłączyć silnik. Wiedziałem jednak, że nie sztuką jest przeciwstawiać się atakom orek, przez to że nie płynę. Sprawdziłem jacht, na szczęście nic się nie stało.
Kazałem odpalić silnik i płynąć. Ster w tym momencie był sprawny i – prawdopodobnie – mieliśmy całą płetwę sterową. Przez radio usłyszałem, że to stado po kilkunastu minutach zaatakowało kolejny jacht, oddalony od nas ok. 10 mil. Słyszałem potwornie spanikowanego Holendra, który wzywał zewsząd pomocy. Po około piętnastu minutach nastąpił drugi atak orek. Wtedy było ich, co najmniej piętnaście. Trzeba sobie wyobrazić to, że orka, czyli zwierzę ważące od trzech do pięciu ton, płynie pod wodą z prędkością 30-40 węzłów, czyli 70 km na godzinę. To jest prędkość nie do przeskoczenia. Drugi atak też zakończył się, z perspektywy orek, fiaskiem. Ale już wtedy uruchomiłem procedurę „Mayday”, po prostu wezwałem pomoc. Zgłosiła się jednostka marokańskiej straży wybrzeża z Tangeru. Opłynęła mnie chyba z dziesięć razy dookoła. Powiedzieli, że to jest wszystko co mogą teraz zrobić i zapytali czy chcemy eskorty w dalszej podróży. To było w piątek, 21 kwietnia, a dzień później cała moja załoga miała samolot z Malagi do Polski. Eskorta Marokańczyków wiązała się z tym, że musielibyśmy płynąć do Tangeru. Wiedziałem, że te procedury trwają bardzo długo, dlatego postanowiłem, że będę dalej płynąć w kierunku wybrzeża Hiszpanii. Kiedy straż odpłynęła, po 15-20 minutach, nastąpił trzeci atak orek. Ten był najlżejszy, orki się raczej pobawiły płetwą sterową i po chwili odpłynęły. Po kolejnym kwadransie pojawiły się po raz czwarty. Wtedy jednak odgryzły mi większą część steru. Złamały go w miejscu, gdzie kończyła się tzw. kolumna sterowa. W momencie kiedy to się stało, orki przestały mieć zabawkę i zostawiły nas w spokoju. To był ich ostatni atak na mój jacht.
Mimo ograniczonej sterowności popłynęliście dalej?
Tak, na kikucie steru dopłynęliśmy do Malagi. Dotarliśmy tam w sobotę, 22 kwietnia ok. godz. 6, więc załoga zdążyła polecieć do Polski. Mimo, że poinformowałem kolejnych załogantów jak sprawa wygląda, trzech z nich przyleciało. Zaczęliśmy kombinować gdzie naprawić ster. Z Malagi skierowali nas do portu Caleta de Velez. Tam miał być znakomity szkutnik, który pomoże nam naprawić łódkę. Ponieważ przypłynęliśmy w niedzielę po południu, to wszystko było nieczynne, a w poniedziałek mieli swoje święto i też nie mieli zamiaru pracować. W marinie obiecali nam, że we wtorek naprawią jacht. We wtorek rano powiedziano nam, że owszem naprawią we wtorek, ale nie ten, a następny.
Dlaczego?
Powiedziano, że oni są portem rybackim, a już w kolejce na naprawę czekają tam trzy takie statki, które muszą być szybko zreperowane. Wkurzyłem się do granic możliwości, bo straciliśmy 24 godziny na to, by się dowiedzieć, że naprawa będzie za tydzień. W marinie powiedzieli nam, żeby płynąć do portu Adra, bo tam miały być warunki do naprawy. Na tym awaryjnym sterze zrobiliśmy kolejne 50 mil, czyli w sumie około 170 mil na kikucie. W porcie Adra okazało się, że fachowiec, który miał nam pomóc, nie chciał zrobić tej naprawy, bez oryginalnych części, na które trzeba było czekać…dwa miesiące. Wtedy byłem u granic wytrzymałości. Byłem załamany.
Co zrobiliście w tej sytuacji?
No właśnie, tu zaczyna się wyjątkowa historia. W akcie rozpaczy, szukając ratunku, jako Brat Wybrzeża Mesy Kaprów Polskich #166 zadzwoniłem do Jerzego Demetraki Paleologa #078. Od niego dowiedziałem się, że w Hiszpanii Bractwa Wybrzeża nie ma, ale jest dwóch Polaków, którzy tu mieszkają. Jednym z nich jest brat Jan Tomasz Dobrucki #151, który jest kardiologiem. Zadzwoniłem do niego. Powiedział mi: „Płyń blisko wybrzeża w kierunku Alicante, a ja wsiadam w samochód, jadę od portu do portu i szukam pomocy”. Z Adry do okolic Alicante mieliśmy do przepłynięcia kolejnych 200 mil. Tomek jechał w dół samochodem i znalazł marinę Mascarat, a w niej szkutnika, który nam naprawił łódź. Warto podkreślić, że tamtejsza marina była absolutnie pełna jachtów, bo zaczynało się tam żeglarskie święto, a mimo to bratu Tomaszowi udało się załatwić miejsce, czas i człowieka do naprawy tego, co zrobiły nam orki. Ja nie potrafiłem znaleźć tej pomocy, wszędzie odbijałem się jak piłeczka pingpongowa od ściany. Tomkowi to się udało. I to okazało się cudownym rozwiązaniem. To była najpiękniejsza rzecz jaka przydarzyła mi się na morzu od wielu lat. To był gest bezinteresownego niesienia pomocy żeglarzowi w potrzebie.
Wygląda na to, że podczas jednego rejsu doświadczył pan, wraz z załogą, ekstremalnych przeżyć: zarówno ataku orek jak i żeglarskiej solidarności.
Tak było. Dla morza trzeba mieć pokorę i szacunek, bo to jest żywioł. Głupcem jest ten, który sądzi, że pokonał morze. Uważam, że nikt nie pokonał morza, to ono dało się przepłynąć. Nic poza tym. Jeżeli to samo morze będzie chciało, to nas zniszczy, zje i nie zostanie kamień na kamieniu. To, co się stało na Gibraltarze, było w pewnym sensie, odniesieniem do moich wcześniejszych przemyśleń, że jeśli morze nie będzie mnie chciało przez siebie przepuścić, to wtedy poczuje strach. To była rzecz bezprecedensowa. Musimy sobie uświadomić, że dziś te orki są już o jeden krok dalej. One już w tej chwili uczą młode jak atakować płetwy sterowe, a same uderzają w burty – czytałem o tym przed kilkoma dniami.
Czy po tym co pan przeżył jest pan w stanie coś doradzić żeglarzom?
Mogę powiedzieć co ja bym zrobił płynąc od strony Maroka. Po pierwsze starałbym się trzymać jak najbliżej brzegu. Milę, może dwie i to na głębokości 10-15 metrów. Po przepłynięciu Tangeru dotrzeć do Ceuty, która jest hiszpańska, choć leży w Afryce i dopiero za Ceutą skręcić w lewo i płynąć w kierunku Gibraltaru. Dlatego, że oceanografowie twierdzą, że stado orek, które atakuje porusza się po Cieśninie Gibraltarskiej od strony Atlantyku, płynie w kierunku wybrzeża Portugalii i z powrotem. Po drugie: nie wolno mieć oporów przed wzywaniem pomocy. Ja mam nadzieję, że mądrzy ludzie na tym świecie, którzy zajmują się tą tematyką, coś wymyślą np. system ostrzegania. Może uda się to stado zaczipować, by posiadały nadajniki, które będą informować żeglarzy, że orki są w pobliżu. To jest niebezpieczne nie tylko dla jachtu, ale jacht to tylko pieniądze. A żaden jacht nie jest wart ludzkiego życia.
Chciałbym na końcu bardzo podziękować za siłę, wiarę w zwycięstwo, niezłomność w sytuacjach kryzysowych, i za solidarność w każdej trudnej chwili całej załodze jachtu “Little Lucy”, którą stanowili: j.st.m. Tomasz Kauch – oficer, j.st.m. Mariusz Lech – oficer, j.st.m. Aleksander Wita – oficer, ż.j. Czesław Makoś – załoga, ż.j. Andrzej Pająk – załoga, ż.j. Konrad Wąsik – załoga. Bez Was nie dałbym rady kpt. Jacht jest już po remoncie i płynie dalej. Chciałbym także bardzo podziękować moim kolegom z maszoperii, dzięki którym jacht jest wyremontowany. To była ogromna praca zespołowa, którą wykonali: kpt. j. Romuald Baran, j.st.m. Robert Kuźmiak, j.st.m. Mirosław Wojtuś.
Arkadiusz „Kosmos” Wąsik. Urodzony 30 grudnia 1968 roku w Wodzisławiu Śląskim. Mąż Ewy, ojciec Martyny i Maurycego. Mieszka w Jastrzębiu Zdroju. Jest kapitanem jachtowym i motorowodnym oraz instruktorem żeglarstwa PZŻ. Ma dwie niezłomne życiowe zasady, pierwsza to „marzenia są po to aby je spełniać”, a druga to to, że „najważniejsza jest rodzina”. Jest też członkiem Górniczego Yacht Klubu „Szkwał”. Więcej o nim poczytać można TUTAJ.