
Ostatni lot „Dużego Ptaka”
To mógł być jeden z czarniejszych dni w historii polskiego żeglarstwa regatowego. Gwałtowny huragan o sile 12 stopni w skali Beauforta, który rozpętał się 28 czerwca, zatopił jacht „Duży Ptak”. Szczęśliwie jego załodze nic się nie stało. Co się wydarzyło w piątkowy wieczór na Zatoce Gdańskiej?
Uczestnicy Morskich Żeglarskich Mistrzostw Polski ORC załóg wieloosobowych, które odbywały się w ramach regat Energa Nord Cup Gdańsk, zapamiętają tę imprezę na długo. W piątek 28 czerwca, pierwszego dnia regat, zaplanowany był wyścig długi po Zatoce Gdańskiej. Nic nie zapowiadało, że warunki mogą być niebezpieczne.
– Ja korzystam z Windy i na prognozie widziałem, że mogą być porywy wiatru do trzydziestu kilku węzłów – tłumaczy Robert Marek Studziński, kapitan „IRS Challenger”. – Jachty turystyczne nie wychodzą wtedy w morze, ale regatowcy ćwiczą i uczestniczą w regatach w takich warunkach. Nie jest to wiatr, który by zmuszał do wycofania się. W niedzielę regularny wiatr był powyżej 30 węzłów i cały czas się ścigaliśmy. Nic nie zapowiadało więc w piątek armagedonu.
Prognozowane były jednak burze i rzeczywiście około godziny 15 pierwsza z nich uderzyła w uczestników regat.
– Była ona jednak w miarę łagodna i porywy wiatru były do 30 węzłów – opowiada Ireneusz Siwek, kapitan jachtu „Zoltar”.
– Około 5 Mm przed znakiem GN złapało nas pierwsze uderzenie – dodaje Robert Marek Studziński. – Siła wiatru była niespodziewana i dość duża. Szliśmy pod prawie stumetrowym genakerem i nagle wiatr ucichł. Już wtedy powiedziałem do załogi: słuchajcie, chyba będzie załamanie pogody. Przy czym nie było widać, żeby gdzieś na horyzoncie budowały się chmury. Wał znad Gdyni przyszedł nagle. Nie byliśmy zbytnio przygotowani na to pierwsze uderzenie, ale było ono dość krótkie i na liczniku pokazywało nam 48 węzłów. Pomimo tego, że wyluzowaliśmy żagle, napór wiatru był tak potężny, że urwało nam obciągacz bomu.
Jak mówią żeglarze, nikt się nie spodziewał, że przy drugiej burzy, która nadeszła dwie godziny później – około godziny 17.40, będzie więcej wiatru.
– Byliśmy 300-500 metrów za „Dużym Ptakiem”, a kiedy chmura nadeszła z deszczem i wiatrem, widoczność spadła do 50 metrów – mówi Ireneusz Siwek. – Wiatr gwałtownie podskoczył do 30 węzłów i wydawało się, że będzie jak podczas pierwszej burzy i że na tym się skończy. Ale wtedy wszedł właściwy wiatr i słyszałem, że było około 60 węzłów.
– Drugie uderzenie też było zaskakujące, bo również nic się wyraźnie nie budowało – mówi Studziński. – Nagle zrobiła się cisza i wtedy powiedziałem do załogi: słuchajcie, chyba będzie drugie uderzenie, refujemy się. Zaczęło wiać, było 26 węzłów, zrolowaliśmy foka i zarefowaliśmy grota. Nagle wiatr zrobił się tak potężny, że widziałem na wiatromierzu, że przebijamy 50 węzłów. Potem już nie byłem w stanie obserwować, bo zaczęło mocno siekać deszczem. Łódka poszła zupełnie na bok i tylko widziałem, że ta część grota, która została na drugim refie, zaczyna się uszkadzać przy listwie. Żagiel nie wytrzymał i w końcu pękł. Próbowałem się ustawić rufą do wiatru, ale nie byłem w stanie. Wiatr zaczął wiać w burtę i nas pchać – widziałem na liczniku, że sunęliśmy bokiem z prędkością 9 węzłów! Zdarzało mi się pływać w 54 węzłach wiatru, ale nigdy takiego potężnego uderzenia nie widziałem. Musiało być około 60, być może 67 węzłów. To huragan, 12 stopni w skali Beauforta. Całe uderzenie burzy trwało około 15 minut.
Załogi zarówno „Zoltara”, jak i „IRS Challenger” choć nie bez szkód, ale poradziły sobie z bardzo trudnymi warunkami. Żeglarze szybko zauważyli, że coś niepokojącego dzieje się z „Dużym Ptakiem”.
– Nie widzieliśmy więc co się stało, zwłaszcza że sami przez dłuższy czas zmagaliśmy się z naszym jachtem – mówi kapitan „Zoltara”. – Kiedy jednak przeszedł ten frontalny wiatr, jak sami siebie postawiliśmy i zaczęliśmy płynąć dalej w wyścigu w kierunku znaku, zobaczyliśmy, że w miejscu, gdzie ostatni raz mieliśmy kontakt z „Dużym Ptakiem”, jest jacht, który się nie podniósł i leży przyklejony do wody. Postanowiliśmy zmienić kurs i popłynąć w jego stronę, żeby zobaczyć, co się dzieje. W miarę zbliżania widzieliśmy, że zaczynają tonąć, bo wystawała już tylko część dziobowa. Szybko nabierali wody, bo od momentu, kiedy weszła burza, do momentu, kiedy do nich zaczęliśmy dojeżdżać, nie minęło więcej niż 20 minut.
– Jak ten kurz opadł, zaczęliśmy się rozglądać, bo wiedzieliśmy, że któryś z jachtów może mieć kłopoty – relacjonuje Studziński. – W zasięgu wzroku był jacht, który leżał na wodzie. Stwierdziliśmy, że trzeba do niego popłynąć, ale najpierw musieliśmy ogarnąć nasz żagiel – jeżeli potrzeba akcji ratunkowej, porwany żagiel mógł ją utrudniać. Szybko skierowaliśmy się na kurs tego jachtu. Zanim dopłynęliśmy do niego, ponad wodę wystawał tylko kawałek dziobu – nie było widać nawet żagli. Na dziobie widzieliśmy jedną osobę i dopiero jak podpłynęliśmy blisko, ujrzeliśmy w wodzie cztery osoby w kamizelkach. Było to około 2,5 Mm na północny-wschód od pławy GN. W tym miejscu nikt nie pływa i gdyby nas tam nie było w zasięgu wzroku, nikt by ich nie zauważył.
Jak później mówili rozbitkowie Studzińskiemu, salwowali się ucieczką, ponieważ bali się, że jacht zacznie zahaczać ich olinowaniem stałym i pójdą z nim na dno. Dlatego wyskakiwali i nie zdążyli nadać nawet żadnego sygnału – ani mayday, ani distress. Jako pierwszy do żeglarzy „Dużego Ptaka” dotarł „IRS Challenger”, który rozpoczął akcję ratunkową.
– Rozstawiłem załogę, kolega nadał mayday – mówi Studziński. – Służba SAR odebrała od razu i przekierowała na kanał szósty. Drugiego kolegę poprosiłem, żeby wziął linę, podawał rozbitkom i wciągał ich po drabince na rufie, kiedy ja będę podchodził burtą. W tym czasie odezwał się do nas „Zoltar”, żeby zapytać się, czy nam pomóc. Powiedzieliśmy, żeby podjął tego człowieka z jachtu, który był bez kamizelki. O ile z bliska jeszcze widziałem ludzi, którzy byli w żółtych kamizelkach, to tamtego nikt by nie zauważył na środku Zatoki. To wielkie szczęście, że „Zoltar” tam się pojawił.
– Jak byliśmy blisko zobaczyliśmy, że jacht „IRS Challenger” już podejmował pierwszych ludzi na pokład – dodaje Siwek. – Skomunikowaliśmy się z nimi i ustaliliśmy, że podpłyniemy w stronę jachtu, żeby zobaczyć, czy kogoś tam jeszcze nie ma. Podjęliśmy piątą osobę z załogi i mniej więcej w tym samym czasie „Duży Ptak” zaczynał już całkowicie tonąć.
Szczęśliwie nikomu z żeglarzy „Dużego Ptaka” nic się nie stało, a akcję ratowniczą – cały czas prowadzona w kontakcie z SAR – udało się przeprowadzić bardzo sprawnie.
– Jestem bardzo dumny z mojej załogi, bo zachowała się bardzo profesjonalnie – mówi Robert Marek Studziński. – Procentuje to, że ćwiczymy i staramy się być przygotowani na każdą ewentualność. Muszę podkreślić, że w akcji ratunkowej bardzo pomogło też profesjonalne zachowanie załogi „Dużego Ptaka” – gwizdali gwizdkami przy kamizelkach i nie panikowali. A panika jest groźna, bo jak taka osoba zacznie na przykład do mnie płynąć, kiedy podchodzę silnikiem, mogę ją wciągnąć pod jacht. A oni spokojnie czekali, jak ich podejmiemy. Byli dobrze przeszkoleni i wiedzieli, co mają robić. To też wpłynęło na to, że akcja była udana.
„Duży Ptak” zatonął jeszcze w trakcie podejmowania jego załogi. Nie wiadomo, jaki będą dalsze losy jednostki. Ze sternikiem jachtu nie udało nam się skontaktować.
„Duży Ptak”, jacht klasy Mantra 31, projektu Andrzeja Armińskiego, zbudowany w 2002 roku. Długość 9,46 m., szerokość 2,59 m., zanurzenie 2,16 m. Przez lata pływał na nim Krzysztof Paul, zdobywając kilkanaście medali morskich żeglarskich mistrzostw Polski. W ostatnim czasie jego sternikiem był Mariusz Sarnowski.