
Znani i nieznani: Kazimierz Kaczor
Żeglarstwo stanowi ważną część jego życia. Gdyby nie był aktorem, być może zostałby zawodowym skipperem. Dlaczego został wierny aktorstwu nie porzucając żeglarstwa, opowiada nam dziś Kazimierz Kaczor.
– Pochodzi pan z Krakowa, czy pierwsze żeglarskie szlify zdobywał pan w rodzinnym mieście, z dala od morza?
– W mojej rodzinie nikt nie miał nic wspólnego z żeglarstwem, ani z innymi sportami wodnymi, więc najpierw jedynym elementem łączącym mnie z wodą było nazwisko. Tak się jednak złożyło, że na początku lat 60. uprawiałem wioślarstwo w krakowskim klubie KS Nadwiślan. Bardzo podobał mi się ten sport i od niego zaczęła się moja więź z wodą. Pływając po Wiśle miałem okazję obserwować śmigające obok mnie łódki żaglowe, na których były piękne dziewczyny i chłopcy grający na gitarach. Nikt nic nie robił, a mimo to łódki płynęły szybciej niż ja machając wiosłami. Pomyślałem sobie, że nie ma co się zastanawiać – trzeba skiffa zamienić na żaglówkę.
– Musiał pan też zmienić barwy klubowe?
– Dużego wyboru nie było, właściwie nie było go wcale. Mało kto miał w tamtym czasie własną łódź żaglową, a ja i tak nikogo takiego nie znałem. Mój Nadwiślan znajdował się po tej samej stronie Wisły co Wawel, ale na przeciwległym brzegu był klub żeglarski Ligi Obrony Kraju. Zapisałem się więc tam.
– Wrażenie, że żeglowanie to czysta przyjemność i zero obowiązków potwierdziło się?
– Jak pan wie, to wrażenie natychmiast pryska, kiedy człowiek znajdzie się na łódce. Roboty jest do diabła, a jak się będziemy lenić, to łódka się nam nie odwdzięczy. Zdarzały się jednak chwile, kiedy w gronie pięciu czy sześciu osób na Omedze ktoś miał czas pograć na gitarze. Rzadko, ale się trafiały.
– Gdzie pływali w tamtym czasie krakowscy żeglarze?
– Żeglowaliśmy rekreacyjnie po Wiśle, a czasem odbywały się regaty na trasie spod Wawelu do Tyńca i z powrotem. Niedaleko Krakowa – jakieś 70 kilometrów – jest Zalew Rożnowski, tam w lecie były obozy i kursy żeglarskie. Pływając na tym akwenie oraz po rzece uczyłem się nurtu i zdobywałem cenne doświadczenie. Poza tym, jako że krakowskie środowisko żeglarskie jest serdeczne i życzliwe, nasz klub mógł korzystać z pełnomorskiego jachtu „Wanda” należącego do KS Budowlani z Nowej Huty. Kilka razy miałem okazję załapać się na morski rejs po Bałtyku i Zatoce Gdańskiej, w celu wyrobienia stażowych mil morskich na patent sternika morskiego. To był mój pierwszy kontakt ze słoną wodą, ale wynikał raczej z ciekawości, niż zamiłowania do morza. Często też pływałem po jeziorach mazurskich, bo mój LOK organizował tam co sezon cztery obozy szkoleniowo-żeglarskie. To była cala wyprawa – wsiadaliśmy na łódki żaglowe i spływaliśmy do Warszawy. Stamtąd, Narwią i Pisą, wyłącznie na żaglu, pagajem lub po burłacku, bez użycia silnika docieraliśmy na miejsce. Spędzałem na tych obozach dwa turnusy, czyli miesiąc.
– A potem wyruszył pan na szerokie, słone wody…
– Po zdobyciu sternika morskiego otworzyła się przede mną możliwość pływania po słonych wodach. Ziściła się w postaci wspaniałego rejsu. Wszystko za sprawą mojego przyjaciela Tony’ego Halika, z którym pływałem po Mazurach. Mieliśmy swoje łódki i pewnego razu Tony zaproponował, żebyśmy na tych łódkach popłynęli na wielką wodę, gdzie los nas poniesie. No i los nas poniósł na Karaiby, gdzie spędziliśmy w 1984 roku niemal pięć miesięcy. To jednak nie były czasy łatwe, o mały włos w ogóle by do tej wyprawy nie doszło. Ja oraz moja żona, mieliśmy problem z uzyskaniem paszportu. Z pomocą przyszedł Tony, który znał ówczesnego szefa Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, ministra Włodzimierza Reczka. Wstawił się za nami u niego, powiedział, że to sportowa wyprawa żeglarska dwóch polskich załóg, no i paszporty dostaliśmy. Szczęście sprzyjało nam także w rozmowach z Polskimi Liniami Oceanicznymi. Dzięki uprzejmości szefostwa firmy nasze łódki zostały za darmo zapakowane na pokład i przewiezione przez ocean. Razem z jachtami zostaliśmy wysadzeni w porcie w Hawanie i stamtąd ruszyliśmy na podbój Karaibów.
– Trafił pan z PRL-u do krainy marzeń?
– Tego nie dało się porównać z niczym, co wówczas znaliśmy. Rozglądaliśmy się dookoła zafascynowani otoczeniem. Chłonęliśmy fantastyczne widoki. Druga strona medalu była taka, że znajdowaliśmy się pod czujnym okiem reżimu, którego surowi funkcjonariusze wpadali na pokład w podkutych butach z karabinami wycelowanymi w nas i dopytywali cośmy za jedni. I tym razem wsparcie Tonego okazało się bezcenne. Jego znakomita znajomość hiszpańskiego i latynoskiego poczucia humoru ratowała sytuację. Po kilku minutach mundurowi już siedzieli z nami popijając co tam akurat było do popijania i zajadali się prowiantem od „compañeros polacos”.
– Jak pan pogodził obowiązki zawodowe z tak długą wyprawą za ocean?
– Przygotowałem się do tej wyprawy dosyć solidnie, także pod kątem zabezpieczenia spraw zawodowych. Dzięki przychylności Zygmunta Hübnera, dyrektora Teatru Powszechnego, w którym pracowałem, powoli wychodziłem z repertuaru. Tak więc, kiedy wyruszałem w rejs nie byłem obsadzony w żadnej sztuce i nie zawalałem spektakli. Analogicznie, po powrocie, powoli zacząłem wdrażać się w kolejne role i po dwóch miesiącach byłem już od nowa na dobre zadomowiony w składzie.
– Po powrocie miewał pan częste okazje do żeglowania?
– Na szczęście w pobliżu Warszawy jest Zalew Zegrzyński. Tam budowałem swoją łódkę z pomocą żony i fenomenalnego, legendarnego warszawskiego szkutnika Henryka Horbaczewskiego, bo „Desperata”, na którym pływałem po Karaibach zostawiłem za oceanem. I po Zalewie sporo żeglowałem. Kiedy przychodził urlop, z żoną i córka płynęliśmy Narwią na Mazury. Z czasem dorobiłem się przyczepy na łódkę i jeździliśmy na mazurskie jeziora lądem.
– Wrócił pan jednak na morze.
– Mój serdeczny kolega klubowy Jurek „Puszek” miał łódkę morską „Sadyba” (na które później żeglował i zginął z rąk piratów Krzysztof Zabłocki) i pewnego razu stwierdził, że potrzebuje doświadczonej załogi. Uznał, że ja i żona nadajemy się do tej roli doskonale. No i popłynęliśmy w dwa bałtyckie rejsy do Niemiec i Danii. To był mój pierwszy dłuższy powrót na słoną wodę po rejsie karaibskim.
– Później wracał pan jeszcze wiele razy?
– Kolejny ważny z żeglarskiego punktu widzenia moment w moim życiu to wyjazd z kabaretem „Pod Egidą” na tourne do Niemiec, gdzie poznałem państwa Adamczuków. Zaprosili mnie do siebie i w czasie rozmowy okazało się, że są zafascynowani żeglarstwem, z tym tylko, że żadne z nich żeglować nie umie. Stwierdzili w pewnym momencie, że skoro znamy się z żoną na żeglarstwie, to oni wyczarterują jacht na Morzu Śródziemnym, a my pokażemy im, jak się go obsługuje i prowadzi. No i w ten sposób kilka sezonów spędziliśmy u wybrzeży Korsyki, Grecji, Turcji, w bardzo miłym towarzystwie. Po drodze jeszcze zdarzyło mi się kilka razy pływać po Morzu Śródziemnym na „Pogorii”, na zaproszenie mojego przyjaciela Jerzego Jaszczuka. Wśród kapitanów, z którymi pływałem były takie znakomitości, jak Jerzy Rakowicz czy Adam Jasser. Pełniłem funkcje oficerskie, ale to już była inna jakość – przede wszystkim łódka jest większa. Myślę, że sobie radziłem, bo przyjaźnie zawarte w czasie tych rejsów trwają do dziś. I na tym kończą się moje duże żeglarskie przygody…
– Wspominał pan o pracy na „Pogorii”, wiązała się z dowodzeniem i szkoleniem. Ma pan talenty pedagogiczne?
– W pierwszych latach żeglowania, po zdaniu na stopień sternika jachtowego i instruktora dostąpiłem zaszczytu pełnienia funkcji kierownika wychowania żeglarskiego na dwóch obozach mazurskich. Byłem dość młody i nie wyglądałem jak kierownik, ale poprzedni zachorował i musiałem go zastąpić. Poza tym pełniłem funkcje oficerskie i najczęściej miałem pod opieką licealistów. Niektórzy z nich nigdy przedtem nie żeglowali. Trzeba było ich wesprzeć, podpowiedzieć co nieco, podszkolić. A w czasie rejsów z Dzidkiem i Joasią Adamczukami, szkoliłem nie tylko ich, ale i ich dzieci. Zatem mogę stwierdzić, że takie talenty posiadam, choć najmniej dobitna cecha mojego charakteru to cierpliwość.
– Nie myślał pan o tym, żeby zawodowo związać się z żeglarstwem?
– Był taki moment w latach 80., kiedy sytuacja w Polsce była niepewna, w którym myślałem o tym, by na poważnie zająć się zawodowo skipperką. Wtedy to była bardzo atrakcyjna praca. No a przy okazji żeglowanie samo w sobie jest przyjemnością.
– Dlaczego pan się nie zdecydował?
– Zwyciężyła miłość do rodziny, do ojczyzny i do zawodu aktorskiego. Poza tym, praca na łódce to jednak ciężka robota, a i dojazd na łódkę – czego doświadczyłem kursując autokarem z załogą „Pogorii” na przykład do Cherbourga, czy Genui – potrafi wykończyć. Uważam, że dotarcie na miejsce cumowania statku to najtrudniejsza część wyprawy żeglarskiej.
– Ma pan jakieś żeglarskie marzenie?
– Moim marzeniem jest Wielka Rafa Koralowa. Kiedyś chciałem tam dopłynąć. Z czasem zredukowałem marzenie do tego, by tam dolecieć, wyczarterować jacht i popływać na miejscu, ale wiem, że siły już nie te i mógłbym być raczej pasażerem niż żeglarzem. Uznałem, że Rafa pozostanie w sferze marzeń. Co roku oglądam filmy i zdjęcia stamtąd. Natomiast jeśli ktoś mnie zaprasza na rejs, co od czasu do czasu się zdarza, chętnie służę wiedzą, no i opowiadam anegdoty.
Kazimierz Kaczor – ur. 1941 w Krakowie. Aktor teatralny i filmowy oraz żeglarz. Do jego najbardziej znanych ról należą role tytułowego bohatera z serialu „Jan Serce”, kaprala Jana Kurasia w serialu „Polskie drogi”, dźwigowego Zygmunta Kotka w serialu „Alternatywy 4”. Kawaler Krzyża Orderu Oficerskiego Odrodzenia Polski, uhonorowany Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i Srebrnym Krzyżem Zasługi. Laureat wielu nagród za działalność artystyczną. Żonaty z Bożeną Michalską – również żeglarką.