Arkadiusz Pawełek: Jestem minimalistą
Lista jego dokonań podróżniczych i żeglarskich jest bardzo długa. Do najważniejszych można zaliczyć samotny rejs przez Atlantyk na pontonie „Cena strachu”, opłynięcie Przylądka Horn, udział w regatach Sydney-Hobart, oceaniczną przeprawę na pokładzie „Bols Sport”. Teraz Arkadiusz Pawełek szykuje się do kolejnego wyzwania – udziału w regatach „Setką przez Atlantyk”.
Z eksploratorem, survivalowcem, żeglarzem rozmawiamy nie tylko o filozofii żeglowania.
– Ma pan na swoim koncie tyle niezwykłych wypraw, że można by nimi obdzielić kilka osób, z dumą określających się mianem podróżników. Za kilka miesięcy podejmie się pan kolejnego wyzwania…
– Już pięć lat temu, kiedy usłyszałem o pierwszej edycji regat „Setką przez Atlantyk”, gorąco kibicowałem temu przedsięwzięciu. Mieszkałem wtedy w Jordanii, a po powrocie do Polski byłem pierwszym, który zapisał się do udziału w kolejnej edycji regat.
– Ale rejs przez Atlantyk miał pan już za sobą. Co sprawiło, że postanowił pan jeszcze raz przepłynąć „wielką wodę”, tym razem na mikroskopijnym jachcie?
– Spodobała mi się idea – regaty dla ludzi, za którymi nie stoją bogaci sponsorzy, wielkie budżety, żeglowanie na łódkach za parę tysięcy, bez wielkiego wyposażenia. Uznałem, że te zasady są w sam raz dla mnie.
– A ta łódka to będzie „Quark”?
– Tak. Nie mam doświadczenia szkutniczego i początkowo chciałem swoją łódkę budować wspólnie z kimś, kto się na tym zna. W tym czasie wydarzył się tragiczny wypadek Tomasza Turskiego na „Quarku” podczas Baltic Polonez Cup w minionym roku, a potem jego łódka była do kupienia. Postanowiłem, że popłynę właśnie na niej. Jednostka jest dopuszczona do udziału w regatach przez Atlantyk. Wystarczy ją trochę doposażyć. Janusz Maderski umożliwił start setek niewykonanych samodzielnie przez uczestników regat, stworzona została specjalna podgrupa dla takich jachtów. Uznałem, że skoro ktoś fachowo może zrobić coś, czego ja musiałbym się uczyć od podstaw, to warto skorzystać z takiej drogi. Koszt kupna i samodzielnego wykonania jachtu jest podobny, jeśli weźmie się pod uwagę cenę wynajmu hangaru lub garażu i maszyn, zakupu materiałów. Lepiej żeby uczestnicy mogli kupić łódkę zrobioną przez kogoś, kto to potrafi, niż sami uczyli się na własnych błędach. To bezpieczniejsze.
– A jeśli już jesteśmy przy sprawach bezpieczeństwa, jak pan podchodzi do tego zagadnienia?
– Uważam, że najważniejszy jest „czynnik ludzki”. Żeglarza nic nie zastąpi, sama elektronika bezpieczeństwa nie zapewni. Do rejsu trzeba tak się przygotować, żeby móc liczyć tylko na siebie, a nie na gadżety zabrane na pokład. Dobrze pokazuje to przypadek właśnie Janusza Maderskiego, który w czasie pierwszych regat miał zderzenie ze statkiem. Trzeba samodzielnie dbać o swoje bezpieczeństwo, rozglądać się dookoła. Dziś, w dobie systemu AIS, który miał pomóc w poprawie bezpieczeństwa na morzu, paradoksalnie mamy z tym problem. Załogi statków nie prowadzą bezpiecznej żeglugi, nie monitorują wody. Zdają się na AIS, na elektroniczne wyposażenie żeglarzy, a przecież nie ma obowiązku używania tego systemu, nie wszyscy z niego korzystają.
– Zatem liczy pan przede wszystkim na siebie i na swoje doświadczenie?
– Tak. Mam doświadczenie w technikach przetrwania w sytuacjach ekstremalnych. Każdy żeglarz powinien wiedzieć, że wystarczy cokolwiek, co ma się pod ręką, żeby wykonać awaryjny takielunek, naprawić samoster, albo załatać dziurę w kadłubie. Podczas jednego z rejsów zdarzyła mi się awaria EPIRB, więc jeśli ktoś liczy, że elektronika go uratuje, to robi błąd.
– Co jeszcze zostało do zrobienia na „Quarku”?
– Za dwa tygodnie przywiozę jacht do siebie. Co do wyposażenia, mam sporo rzeczy, które zostały mi z poprzednich rejsów – dwa GPS-y, EPIRB. Na łódce jest kompas, ale mam też swój. Muszę zrobić relingi, dokończyć genakera, a skoro wszyscy będziemy mieli Yellow Bricka, to muszę pomyśleć o zasilaniu. Najpierw sądziłem, że wystarczą same baterie do GPS-u, jednak potrzebne będą baterie słoneczne i akumulator. Nie chcę przesadzać ze sprzętem, bo jak czegoś nie ma, to się nie zepsuje. Mam minimalistyczne podejście to tych spraw. Żeby przepłynąć Atlantyk potrzebny jest kompas, GPS i papierowa mapa.
– Przed wyruszeniem na Atlantyk musi pan łódkę wypróbować…
– Tak, późnym latem wybiorę się w okolice Szczecina, żeby stamtąd wypłynąć i pożeglować kilka dni na morzu.
– Czy mimo jachtowego doświadczenia, jest coś, co może panu sprawić trudność w czasie regat na setce?
– Najtrudniejszy może być sam początek, zanim wejdzie się we właściwy rytm funkcjonowania na jachcie. Nie bagatelizuję tej wyprawy, ale mimo że jako jedyny jej uczestnik nie mam stopnia żeglarskiego, to mam za sobą kilka lat pływania na różnych łódkach i na pontonie, przepłynąłem też przez Atlantyk, a to czego się nauczyłem, zostało w głowie.
– Planuje pan kolejne żeglarskie przedsięwzięcia?
– Zgłosiłem się już do kolejnych regat na setce w przyszłym roku organizowanych przez Jester Challenge. Tym razem popłynę do Baltimore. Wprawdzie tam płyną łódki sześciometrowe, ale zaakceptowali moje zgłoszenie z mniejszym jachtem. Dzięki temu, być może, otworzy się nowa regatowa opcja dla setek.