Honorata Wąsowicz: Mój cel to samotny rejs przez Atlantyk
Mama ośmiolatki, żeglarka, marketingowiec. Nie przejmuje się stereotypami, myśli pozytywnie, krok po kroku realizuje swoje plany. Nam opowiada m.in. o tym, jak łączyć żeglarską pasję z pracą i wychowywaniem córki.
– Podczas planowanych na czerwiec regat Gdynia Doublehanded Yachtrace na trasie Gdynia-Ventspils-Gdynia popłynie pani w jedynej jak dotąd zgłoszonej do tej imprezy kobiecej załodze. Jak się czuje żeglarka w tak zdominowanej przez mężczyzn ekipie?
– Fantastycznie, choć ja i tak mówię o sobie, że jestem żeglarzem a nie żeglarką. Nie feminizuję spraw związanych z żeglarstwem. Już z tego wyrosłam. Konkurowanie z panami to nie jest mój cel, ale kiedy zaczynałam żeglowanie mając szesnaście lat i trafiłam od razu do teamu regatowego na ćwiartki, do totalnie męskiej klasy i byłam jedyną dziewczyną w załodze, bardzo chciałam udowodnić, że nie jestem słabsza, że potrafię wszystko tak samo. Z czasem mi przeszło, bo wywalczyłam sobie pozycję w załodze i zostałam zaakceptowana jako jedna z nich. Cały ten aspekt bycia kobietą w męskiej ekipie właśnie wtedy się rozstrzygnął. A jeśli już ogólnie zastanawiamy się nad tym, czy łatwo kobiecie konkurować z mężczyznami, to powiem, że przy odpowiednim dystansie niezwykle łatwo, a do tego przemiło. Choć w dzisiejszych czasach kobiet na morzu jest już naprawdę sporo, nie da się ukryć, że panie w roli skippera to nadal rzadkość, która zwraca uwagę.
– A tu mamy do czynienia z kobiecą załogą…
– Rzeczywiście, w pełni kobiece załogi to już sensacja. W amatorskich rozgrywkach na Zatoce Gdańskich przynajmniej raz, dwa razy w sezonie startujemy w żeńskim teamie i odbiór ludzi jest zawsze taki sam – wszyscy kibicują i oferują pomoc. I nawet jeśli gdzieś podświadomie jest to podszyte przekonaniem, że pewnie dziewczyny pomocy potrzebują, mnie to nie przeszkadza. Przyjmuję pozytywne emocje, na myśl o reszcie uśmiecham się w duchu. Start w kobiecej załodze ściąga też z głowy sporo presji, bo przecież przegrana kobiety z mężczyzną jest dla ogółu zrozumiała. Ale przekornie dodam, że za to zwycięstwo smakuje podwójnie.
Kobieca załoga „Turkusa” na regatach o Puchar Mariny Gdańsk 2015. Od lewej: Maria Kurant, Honorata Wąsowicz, Ada Reszka.
– Wspomniała pani o swoich regatowych początkach, a jak zaczęło się samo żeglowanie?
– Zaczęło się chyba banalnie. Mój tata żeglował i kiedyś zaciągnął całą naszą rodzinę na mini rejs na zakończenie sezonu, do Jastarni. Wtedy zajmowały mnie zupełnie inne pasje i wcale nie chciałam płynąć, ale popłynęłam i spodobało mi się. Nie miałam wówczas najmniejszego pojęcia o żeglarstwie, a płynęliśmy na dużym, trzynastometrowym jachcie. Na horyzoncie zobaczyłam małe żagielki niemal leżące na wodzie. Spanikowałam i narobiłam hałasu, że ten jacht daleko przed nami tonie. Kapitan naszej jednostki ze stoickim spokojem stwierdził, że nic złego się nie dzieje, a na tym jachcie płynie jego syn Krzysiek. Okazało się potem, że Krzysiek mieszka na tym samym osiedlu i w tym samym bloku co ja. Któregoś dnia zastukał do naszych drzwi i powiedział, że kompletuje załogę. Spytał, czy nie chciałabym dołączyć do jego ekipy. Zgodziłam się nie wiedząc, w co się pakuję. Całą zimę spędziliśmy w hangarze remontując „Dobosza”, zaprojektowaną przez Petersona ćwiartkę, a w maju wystartowaliśmy w regatach ze mną w roli dziobowego. Tak to się zaczęło – „z górnego C” i pochłonęło mnie bez reszty.
– Co było potem?
– Dwa wspaniałe sezony w klasie QT, po siedem, osiem imprez w roku, biegi nocne, marsze śledzia i inne przedsięwzięcia. Treningi, rywalizacja, hektogodziny spędzone na pokładzie, przesiąkanie morzem. Fantastyczna sprawa, załapałam się na końcówkę istnienia tej klasy i dziękuję losowi, że było mi dane to przeżyć. Były też sukcesy, ale to taka prehistoria, że aż nie wypada przywoływać. W międzyczasie robiłam kursy żeglarskie, aż przyszedł czas studiów i na wiele lat wyjechałam z Trójmiasta. Pływanie po morzu zamieniłam na żeglarstwo śródlądowe z doskoku, choć udawało mi się od czasu zrobić wypad na Bałtyk czy Morze Północne. Wróciłam za to do mojej pierwszej pasji, jeździectwa. Zamiłowanie do żeglarstwa przez wiele lat zostawało w uśpieniu. Będąc już dorosłą osobą, kilka lat temu zrobiłam rachunek sumienia i niegdysiejszych marzeń. Uznałam, że nie o to mi w życiu chodzi i powinnam przeprowadzić jakąś rewolucję. Skoro w zwykłej codzienności nie wystarczało mi czasu na żeglowanie, postanowiłam zatrudnić się w branży żeglarskiej, żeby połączyć pracę i pasję.
– I udaje się jedno z drugim połączyć?
– Tak, choć straszono mnie, że pływanie to ostatnia rzecz, jaką będę robić pracując w branży żeglarskiej. Wbrew temu, znajduję czas na jedno i drugie. Może nie są to wielkie wyprawy na Spitsbergen, ale zdarzają się wypady na przykład do Holandii, czy w cieplejsze rejony, gdzie odbywają się żeglarskie imprezy klientów i można spędzić trochę czasu pod żaglami w pięknych miejscach. Poza tym poznałam mnóstwo ludzi z ze środowiska żeglarskiego. Mam taką możliwość zawodowo i to daje mi ogromną radość.
– No, ale żeby wziąć udział w regatach musi pani „wykroić” z kalendarza czas wolny od pracy. Jakie ma pani plany regatowe na ten sezon?
– Może najpierw powiem, jakie mam plany na sezon przyszły. Chcę popłynąć w Bitwie o Gotland. Moim marzeniem i planem jest pływać solo, ten rok to droga do tego celu. Na co dzień jestem członkiem JKMW Kotwica i dumną opiekunką jachtu „Turkus”, konstrukcji z 1977 roku, zbudowanej w stoczni Conrada. Buduję samoster wiatrowy i chcę na tej jednostce zrobić pierwsze mile w pojedynkę. A udział w regatach Gdynia Doublehanded Yachtrace to dobry kierunek, żeby zbliżyć się do realizacji marzenia. Popłynę w tych regatach z moją przyjaciółką Marią Kurant, z którą poznałyśmy się w czasie któregoś rejsu i już po pierwszej wspólnej wachcie stwierdziłyśmy, że musimy razem pływać, a najlepiej tylko we dwie. No i realizujemy ten plan.
– Można powiedzieć, że regaty do Ventspils (po polsku Windawy – red.) i z powrotem są jak dla was stworzone…
– Zdecydowanie. Już nie możemy się doczekać. Decyzja o starcie zapadła jakieś pięć minut po tym, jak się o nich dowiedziałyśmy. Długa trasa, start z macierzystego portu. Lepiej być nie mogło. W tym miejscu chciałabym wspomnieć też o kluczowej roli kapitana Andrzeja Kopytko, który zgodził się pożyczyć nam swój jacht „True Delphia”, za co serdecznie mu dziękujemy. Zastanawiam się, kto będzie podczas tych regat mniej spał, my czy Andrzej. Podejrzewam, że on, śledząc nasz tracking, ale zapewniam, że wszystko będzie dobrze.
– Jak ocenia pani wasze szanse na dobrą lokatę w regatach?
– Najważniejsze dla nas obu i dla jachtu, jest popłynąć bezpiecznie. Andrzej w przyszłym roku startuje na nim w regatach OSTAR, więc troska o jednostkę ma tym większe znaczenie. Mam nadzieję, że kiedy dotrzemy na metę, będę z siebie zadowolona. Tylko tyle i aż tyle, bo sama sobie stawiam wysokie wymagania. Nie przewiduję żadnego miejsca. Zobaczymy jak się uda. Gdyby to były nasze dziesiąte regaty, to może mogłabym coś przewidywać i planować. Teraz jeszcze mamy za małe doświadczenie. Co prawda różnorodne i dość bogate, ale w takich regatach dopiero je zbieramy.
„True Delphia”, 2015 r. – Żeglarski Puchar Trójmiasta, double, za sterem kpt. Andrzej Kopytko. – Oj wiało… od szotów grota plecy mnie bolały dwa tygodnie – mówi Honorata.
– A wśród marzeń o samotnym żeglowaniu jest miejsce dla rejsu dookoła świata?
– Na razie marzenia są bardziej przyziemne. Bitwa o Gotland, a do czterdziestych urodzin rejs przez Atlantyk, w załodze nie większej niż double. A w skali mikro, kiedy już zbuduję samoster, to chcę na „Turkusie” popłynąć solo w regatach do Władysławowa i z powrotem.
– Wróciła pani do żeglarstwa na dobre, a ma pani czas na jeździectwo?
– Kiedyś było tak, że albo konie, albo żagle, bo brakowało i czasu i pieniędzy. Stale miałam poczucie, że jedną pasję zdradzam dla drugiej. Teraz tak się poukładało, że są i jachty, i zaraz pod nosem, w Olecku, mam konie. Jeżdżę bardzo często. Za to, niestety, dużo mniej czytam.
– Wróćmy jeszcze na moment do łączenia ról kobiety i żeglarki. Musi pani dokonywać wyborów, iść na kompromis między pasją a codziennymi obowiązkami. Czy mężczyźni – żeglarze nie mają łatwiej? Pani musi na razie odłożyć na później rejs przez Atlantyk…
– Może i mają, ale nie czuję się pokrzywdzona. Jestem mamą cudownej ośmiolatki i nawet jeśli wiąże się to z oczywistymi ograniczeniami, bilans jest na plus. Zabieram ją na żagle od kiedy skończyła trzy lata. Pływamy na Mazurach i po Zatoce Gdańskiej. A kiedy będzie starsza, będziemy wyruszać dalej. Poza tym, kiedy podrośnie będzie mogła jeździć na kolonie, a ja w tym czasie żeglować. Moja córa ma też najlepszych dziadków na świecie, którzy wspaniale i chętnie się nią zajmują, kiedy mnie nie ma i to właśnie im zawdzięczam swoje chwile na morzu.
Honorata Wąsowicz z córką.
– Teraz ma pani pod opieką jacht ze stoczni Conrada, jakim jachtem wybrałaby się pani w rejs dookoła świata?
– Gdybym mogła wybierać, popłynęłabym na Delphii 40. I to nie tylko dlatego, że pracuję w Delphii i się ze stocznią mocno identyfikuję. Po prostu nie wyobrażam sobie siebie na innym jachcie od czasu, kiedy pierwszy raz miałam okazję płynąć D40. To dzielna, nieprzekombinowana łódka, która potrafi wyciągnąć żeglarza z niejednych tarapatów i dobrze współpracuje z wodą i wiatrem. Tak… dobrze wytrymowana Delphia 40 to numer jeden na mojej liście.
Honorata Wąsowicz
klub: JKMW „Kotwica” Gdynia
jacht: „Turkus”
W regatach Gdynia Doublehanded Yachtrace popłynie na jachcie „True Delphia”
Gdynia Doublehanded Yachtrace 2016 – Puchar Komandora YKP Gdynia
Dwuosobowe regaty offshorowe
trasa: Gdynia-Venspils-Gdynia
dystans: 400 Mm
termin: 25.06.2016-1.07.2016
organizator: START-UP Paweł Wilkowski, tel. 609-099-457
mail: gdynia.doublehanded@wp.pl
http://www.doublehanded.gdynia.pl