< Powrót
10
lutego 2017
Tekst:
Dariusz Olejniczak
Zdjęcie:
Dariusz Olejniczak

Marcin Klimczak: Wolałbym płynąć większą łódką

Na metę regat Setką przez Atlantyk 2016 dotarł jako ostatni po 57 dniach żeglugi z Teneryfy. W drugim etapie wyścigu płynął własnym tempem, często w ekstremalnych warunkach, pokonując słabości i każdego dnia zdobywając nowe doświadczenia. Nam Marcin Klimczak opowiada o swojej atlantyckiej przeprawie na „Lilu 2012” i zdobytych podczas niej doświadczeniach.

– Zakończony rejs był pańskim debiutem w oceanicznych regatach?

– Tak, to był mój debiut w roli samotnika na Atlantyku i bardzo fajne przeżycie. Warto zrobić coś takiego. Muszę jednak zaznaczyć, że w czasie tego rejsu przydały się wszystkie żeglarskie umiejętności, jakie nabyłem przez lata. Nawet te „szuwarowo-bagienne”. Dzięki nim wiedziałem, jak zachować się w warunkach ekstremalnych. Przetrwałem bez szwanku sześć sztormów i jedną burzę piaskową. A to, że wiedziałem co mam robić, zawdzięczam nie lekturze książek, tylko własnemu doświadczeniu. Ot choćby popularna kwestia ustawiania się dziobem do wiatru w czasie sztormu. Nigdy w życiu bym się tak nie ustawił. Zawsze bokiem. Chciałbym spytać kogoś, kto wyznaje taką szkołę – jak chcesz to zrobić? Jak ustawisz się dziobem, żeby wiatr pchał cię cały czas równo? Moim zdaniem nie ma takiej opcji. Można ewentualnie rufą, ale dziobem nie. Zwłaszcza na takiej łódce jak moja – bez silnika. W czasie sztormów miałem zawsze jakieś małe żagle. Gdybym nie dał dryfkotwy, zwinął żagle, nie wiedziałbym, dokąd płynę.

– Jak w czasie rejsu spisywała się łódka?

– Dziś wolałbym płynąć większą, bo ta jest trochę za mała na ocean. Taka bardziej turystyczna niż regatowa. Trzeba jednak powiedzieć, że Setka to bardzo fajna konstrukcja. Nie jest szybka, ale dziewiątkę Beauforta wytrzymała bez żadnych pęknięć, przecieków. Janusz Maderski zna się na rzeczy. Trzeba go docenić za pracę nad łódką. Zrobił coś, co sprawdza się, mimo że to przecież nie jest najnowsza konstrukcja.

– Co sprawiło, że płynął pan znacznie wolniej niż reszta kolegów?

– Przyczyn było kilka. Straciłem prąd w drugiej dobie. Stało się tak dlatego, że kolega, który podłączał mi regulator napięcia popełnił błąd. Moc poboru energii była tak duża, że w nocy akumulatory się rozładowały i wszystko padło. Początkowo myślałem, że w dzień wszystko wróci do normy, solary się naładują i będzie dobrze. Niestety coś się zablokowało. No i płynąłem bez prądu, bez nawigacji, mając tylko ręczny GPS. W ten sposób można żeglować „mniej więcej”. Nie da się nawigować tak, jak wzdłuż kreski na monitorze, korygując cały czas kurs. To był jeden z czynników, które sprawiły, że nie szedłem cały czas prosto i traciłem mile. Drugi czynnik był jeszcze ciekawszy. Otóż chcąc utrzymywać łódkę równo w stałym kursie, tak żeby nie myszkowała po falach, wypuściłem z tyłu linę asekuracyjną. To była dobrej jakości dwunastka. Na początku było bardzo fajnie, jednak bez elektroniki nie wiedziałem, jak szybko płynę. A lina z wolna obrastała ślimakami i innymi skorupiakami. Stawała się coraz grubsza i cięższa. Po jakimś czasie hamowała mnie już tak, jakbym wyrzucił za sobą kotwicę.

– Kiedy zorientował się pan, że coś jest nie tak?

– Zorientowałem się przypadkiem, dzięki rybom. Codziennie rano na pokładzie zostawało mi dwadzieścia, trzydzieści latających ryb, które nocą spadały na łódkę. Karmiłem nimi tuńczyki. Dzięki temu miałem jakiś element rozrywki, bo tuńczyki płynęły przy łódce, podpływały po pokarm, czasem o niego walczyły. No i któregoś dnia, płynąc już w pasacie, rzucam te ryby – jedną, drugą, trzecią – i zauważam, że one w ogóle nie odpływają, nie zostają z tyłu. A przecież miałem napięte żagle, mało ich nie wyrywało. Jakbym porządnie płynął. Początkowo myślałem, że złapałem jakąś sieć, ale nie. W końcu zorientowałem się, w czym rzecz. Założyłem rękawiczki i zabrałem się za wyciąganie liny. Nie wiem jak długo to trwało, ale kiedy miałem połowę na pokładzie, łódka wyraźnie przyspieszyła. A kiedy wyciągnąłem ją całą, musiałem prawie godzinę odpoczywać, taki byłem zmachany. Lina była z dziesięć razy grubsza, dzięki zadomowionym na niej mieszkańcom oceanu i strasznie ciężka. Niby błahostka, a spowodowała ogromne spowolnienie. Potem założyłem drugą linę, już cieńszą i gorszej jakości. Miałem ją jakieś dwa tygodnie. Była krótsza od pierwszej i też z powodzeniem prostowała łódkę, a żaden ślimak się do niej nie przyczepił.

– Był pan zły z powodu straty do reszty stawki?

– Nie wiedziałem dokładnie, gdzie kto płynął. Wiedziałem jedynie, że koledzy są z przodu. Sam jestem sobie winien, że miałem takie straty do pozostałych, no ale człowiek czasem założy sobie jakiś plan, który okazuje się niezbyt dobrym rozwiązaniem. Tak było w moim przypadku, bo w pierwszej wersji miałem płynąć prosto. Kiedy jednak straciłam prąd, postanowiłem wykorzystać prąd kanaryjski i skierowałem się na dół do Wysp Zielonego Przylądka. Kiedy już byłem blisko archipelagu pomyślałem, że jednak niepotrzebnie tam płynę, bo na dotarcie do brzegu stracę jeszcze dwa dni, na odprawienie się, znalezienie sklepu i naprawę instalacji elektrycznej pewnie kolejne dwa, no i kolejne dwa na to, żeby wrócić na właściwy kurs. Sześć, może siedem dni zmarnowanych. Zdecydowałem więc, że kieruję się znowu bezpośrednio na Karaiby, ale czasu straconego z powodu płynięcia w dół, nie dało się już nadrobić.

– Nie było na to żadnej szansy?

– Miałem jednego genakera, którego dostałem od Piotrka Dobrowolskiego. On mnie w ogóle nie zna, ja go też w życiu nie widziałem, a mimo to włączył się w przygotowania do rejsu i pomógł mi. Kupił materiał, uszył żagiel i wysłał mi go na Teneryfę. Jestem mu za to ogromnie wdzięczny, należy mu się szacunek. Ten genaker jednak się podarł po jakimś czasie, a wtedy moja nieprzystosowana do pasata łódka zaczęła schodzić w bok. Gdybym miał ze dwa jednakowe foki albo genuy, założyłbym dwa dodatkowe żagle na dziób i jechałbym prosto. A tak płynąłem raz w prawo, raz w lewo. Robiłem dwadzieścia mil, a Yellowbrick (ufundowany przez Pomorski Związek Żeglarski – red.) pokazywał mi, że pojechałem o pięć mil do przodu. To także mocno mnie spowalniało. Zresztą całe szczęście, że miałem tego Yellowbricka, bo moja rodzina przecież szalałaby z nerwów, gdyby nie było mnie widać na monitorze. Płynąłem wolniej od reszty kolegów i gdybym nie dawał znaku życia z trasy, byłoby bardzo kiepsko. A tak, widzieli, że płynę. Wolno, ale do przodu. Myszkowałem między falami. Chłopaki byli lepiej przygotowani do pasata. Ja nie chciałem płynąć pasatem, początkowo zamierzałem ciąć całość półwiatrem. Moja Setka bardzo dobrze spisuje się w półwietrze. Wszystko wyglądałoby inaczej. W związku z tym, że poszedłem w pasat nieprzygotowany, wyszło jak wyszło.

– Ale ostatecznie wyszło dobrze. Dotarł pan na metę, ukończył regaty…

– Dopłynąłem i jestem z tego powodu bardzo zadowolony. Ale samo podejście do portu też nie było łatwe. Płynąłem przez całą noc i nie dałem rady wejść do portu. Spędziłem za sterem sześćdziesiąt godzin non stop i w nocy chciałem założyć małego grota i wypłynąć w morze. Ale Janusz Maderski, do którego zadzwoniłem odradził mi to, stwierdzając, że jak mnie wywieje na ocean, to przez dwa tygodnie mogę nie dać rady wrócić do brzegu. Powiedział, żebym cały czas próbował, że tak czy inaczej wiatr wywali mnie z podejścia, ale muszę płynąć. No i płynąłem. Przetrwałem tak noc i w dzień znalazłem zatoczkę, w której przeczekałem wiatr, zjadłem coś, przespałem się, aż w końcu wróciłem do brzegu i zawinąłem szczęśliwie do portu.

– Pańska „Lilu 2012” niebawem wraca w kontenerze do Polski, czy będzie pan budował kolejne łódki?

– Tak, ale teraz coś większego. Miałem jacht mieczowy, który sprzedałem, żeby zebrać fundusze na wyprawę transatlantycką. Zabiorę się więc za budowę jachtu na śródlądowe pływanie. To będzie ósemka. Postaram się nie popełnić błędów, jakie zrobiłem przy budowaniu Setki. Potem zbuduję dziesiątkę. Na razie jednak nie mam żadnych konkretnych planów co do tras kolejnych rejsów morskich. Zbliża się sezon i na pewno będę żeglował, bo nie wyobrażam sobie tracić czasu siedząc w kapciach przed telewizorem.

Marcin Klimczak – POL 12811 „Lilu 2012”
– port macierzysty: Sopot, reprezentuje Łowicz
– rejsy morskie: Bałtyk, Północne, Śródziemne
– uczestnik regat Setką przez Atlantyk 2012. Dotarł wówczas do Sagres, ocenił ryzyko startu na zbyt wysokie i wrócił do Polski z łódką na wózku.
– w 2016 roku podjął wyzwanie i zrealizował swoje marzenie, czyli start w atlantyckich regatach

Co myślisz o tym artykule?
+1
1
+1
0
+1
2
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0