< Powrót
6
lutego 2019
Tekst:
Jędrzej Szerle
Zdjęcie:
Tadeusz Lademann
Czesław Dyrcz

Czesław Dyrcz: Na „Darze Młodzieży” wszyscy byliśmy przyjaciółmi

„Dar Młodzieży” po raz drugi w swojej historii odbywa rejs dookoła świata. O pierwszej wyprawie, z lat 1987-1988, opowiada kontradmirał Czesław Dyrcz, który na żaglowcu był drugim oficerem.

– Jak kapitan Marynarki Wojennej znalazł się w 1987 roku na pokładzie cywilnego, szkolnego żaglowca „Dar Młodzieży”?

– Byłem dowódcą ORP Iskra i zostałem zaproszony na spotkanie do dowódcy Marynarki Wojennej, admirała Piotra Kołodziejczyka, który oznajmił, że płynę w rejs dookoła świata na „Darze Młodzieży”. Okazało się, że na żaglowcu było wolne miejsce i zostało ono przeznaczone dla mnie. W tym czasie „Iskra” przygotowywała się do podobnego rejsu i moje doświadczenie z wyprawy „Darem” mogło się bardzo przydać. Po wizycie u admirała Kołodziejczyka, spotkałem się z Leszkiem Wiktorowiczem, kapitanem „Daru Młodzieży”, z którym dobrze znaliśmy się z czasów budowy „Daru” i „Iskry”, żeby o rejsie porozmawiać. Udało się też przekonać małżonkę i postanowiłem podjąć wyzwanie.

– Dlaczego Marynarce Wojennej tak zależało na wokółziemskim rejsie „Iskry”?

– Myślę, że to wpływ admirała Kołodziejczyka, który był też żeglarzem, a po zakończeniu służby w Marynarce Wojennej i pracy w Ministerstwie Obrony Narodowej kapitanem „Pogorii”. Kierował Sail Training Association Poland i był bardzo otwarty na morze. Na dodatek przyjaźnił się z Leszkiem Wiktorowiczem.

– Jak odnalazł się pan na „Darze Młodzieży”? Nie było dystansu między panem a cywilną załogą?

– Jako drugi oficer byłem dowódcą grotmasztu, dostałem UKF w rękę i podczas wychodzenia z Gdyni rozpoczęliśmy manewry żaglami. Wtedy tego nie wiedziałem, ale byłem obserwowany przez cały mostek. Wyszliśmy na redę Gdyni, postawiliśmy wszystkie żagle, zrobiliśmy kilka zwrotów, a po zakończeniu alarmu i zwinięciu żagli zostałem wezwany na mostek przez komendanta Wiktorowicza. Usłyszałem wówczas: „No, Czesław, chciałem sprawdzić, czy dasz sobie radę i poradziłeś sobie doskonale”. Odpowiedziałem: „Leszku, a czego innego mogłeś się spodziewać? Przecież jestem dowódcą „Iskry”, to mniejszy żaglowiec, ale maszt rejowy ma taki sam”. To był moment, w którym cała załoga spojrzała na mnie jak na fachowca, nie laika. Z perspektywy czasu widzę, że byłem przez nią badany i obserwowany, ale nie było żadnych problemów, wszyscy byliśmy przyjaciółmi. Na pokładzie panowała doskonała atmosfera.

Czesław Dyrcz

Czesław Dyrcz (drugi od prawej) z oficerami i kapitanem Leszkiem Wiktorowiczem (drugi od lewej). Arch. Czesława Dyrcza.

– A w szczegółach?

Rejs trwał 277 dni i w większości ten czas spędziliśmy na morzu. Doskonale rozumieliśmy się z oficerami, zwłaszcza przejmując wachty. Co trzy miesiące każdy z nas miał inną grupę studentów. Ja zaczynałem z grupą ze Szczecina, z wydziału rybołówstwa. Byli wspaniali – otwarci na świat i nowe doświadczenia. To właśnie z nimi związany jest epizod z piratami. Kiedy cumowaliśmy w Rio de Janeiro na pokład przyszedł agent i ostrzegł kapitana Wiktorowicza, że w nocy będzie napad na statek. Miałem wówczas służbę, kapitan Wiktorowicz zawołał mnie i powiedział: „Czesław, jesteś z Marynarki Wojennej, obroń statek”. O godzinie 2 w nocy zgasło światło w całym porcie. Staliśmy sami na nabrzeżu. Po chwili pod „Dar” podjechały dwa pick-upy i wyszło z nich około dwunastu osób. Stanęli przed trapem, ale byliśmy przygotowani – chłopaki z wydziału rybołówstwa wyszli na burtę i ustawili się przy trapie. Tamci zobaczyli, że nas jest pięćdziesięciu chłopa, więc wsiedli do samochodów i odjechali. Po chwili zapaliło się światło w porcie. Spotkałem się po tej akcji z wachtą i mówię, że jeszcze noc przed nami i musimy być ostrożni. A oni: „Eee, panie drugi, my jesteśmy przygotowani”. I każdy wyciągnął z rękawa porządny, metalowy nagiel. Ja na to, że przecież nie miało być żadnej walki. A oni: „Myślał pan, że my tu kogokolwiek wpuścimy? Na nasz statek?” Takich chłopaków miałem!

Warto też podkreślić, że wszyscy, którzy wypłynęli z Gdyni do niej wrócili. To, że nikt nie zdecydował się zejść z pokładu i zostać np. w Australii świadczyło o klasie załogi i kapitana. Ważne było na przykład wieczorne uprawianie sportu na pokładzie – biegaliśmy 40 kółek dookoła pokładu, ćwiczyliśmy. I to czasami przy mocno przechylonym żaglowcu. Było to fizyczne odreagowanie po trudach całego dnia. Były też takie chwile, kiedy kładliśmy się na pokładzie i patrzyliśmy po prostu w gwiazdy, w Krzyż Południa.

– Były trudne momenty?

– Przede wszystkim podczas sztormów. Pierwszą oznaką tego, że jesteśmy na otwartym oceanie, zdani na wszystkie niebezpieczeństwa, które czyhają na jednostki, był sztorm, który spotkaliśmy przy wyspie Tristan da Cunha na południowym Atlantyku. Tam uderzył w nas szkwał, po którym żaden z ponad dwudziestu postawionych żagli nie został cały. Kiedy pierwszy oficer zadzwonił alarm do żagli, to był to prawdziwy alarm – bez jakiegokolwiek uprzedzenia. Do dzisiaj pamiętam łopot płótna od żagli i mocny przechył. Przez hałas nie było praktycznie komunikacji, ale załoga była już na tyle opływana, że wiedziała bez słów, co ma robić – wystarczyło wskazać. To była dla nas pierwsza lekcja. Później było ich znacznie więcej, bo przejście z Nowej Zelandii do Przylądka Horn odbywało się często przy przechyle 60 stopni.

– A jaki moment wspomina pan najmilej?

– To był rejs dedykowany 200-leciu Australii i byliśmy zaproszeni na oficjalne obchody. Do Sydney weszliśmy pod pełnymi żaglami. Mało który kapitan skorzystałby z tych warunków pogodowych, które w tym czasie mieliśmy. Zrobił to kapitan Wiktorowicz i przy półwietrze przeszliśmy z postawionymi wszystkimi żaglami pod Harbour Bridge. To był moment piękna żeglowania i nagrodzenie wysiłku, który w nie włożyliśmy.

Czesław Dyrcz

Załoga po opłynięciu Hornu. Arch. Czesława Dyrcza.

– Opłynięcie Przylądka Horn było dla pana przeżyciem?

– Horn był na „Darze” wyczekiwany. 6 marca 1988 roku, o godzinie 7.15, dopłynęliśmy na trawers przylądka. Odbyła się wtedy ceremonia – wyrzuciliśmy zniszczone buty, które komendant otrzymał od kapitana australijskiej brygantyny „Young Endeavour”. Jest to jeden z obyczajów związanych z Hornem i kolejny symboliczny moment rejsu.

– Czym różnił się pana rejs „Darem Młodzieży” od tego na „Iskrze”?

– Wyprawy dookoła świata są podobne, ale dla mnie rejs na „Iskrze” miał inne znaczenie. Byłem dowódcą, w związku z tym odpowiadałem za całą załogę i okręt. Obciążenie psychiczne było więc inne i byłem mocno zmęczony. Dodatkowo „Dar Młodzieży” jest dużą jednostką, ma 109 metrów długości. „Iskra” ma 50 metrów i załoga miała znacznie mniejszą przestrzeń. Warunki żeglowania, właściwości morskie, przestrzeń dużego żaglowca, to zasadnicze różnice tych rejsów i oczywiście jednostek.

– Załoga „Iskry” z rejsu dookoła świata spotyka się regularnie. Czy podobnie jest z załogą „Daru Młodzieży”?

– Na „Iskrze” faktycznie spotykamy się co roku 27 listopada. Kiedy żył kapitan Wiktorowicz, załoga „Daru Młodzieży” uczestniczyła w spotkaniach Bractwa Kaphornowców. Później już takich spotkań nie było. A dzisiaj uwaga Uniwersytetu Morskiego skupiona jest na drugim wokółziemskim rejsie „Daru Młodzieży”. Może przyjdzie taki czas, że przy jakiejś okrągłej rocznicy spotkamy się?

– Obecnie trwający rejs „Daru Młodzieży” ma szansę zapisać się w historii polskiego żeglarstwa równie mocno, co ten z lat 1987-1988?

– Każdy rejs przygotowywany jest na miarę swoich czasów. Pierwsza wyprawa dookoła świata „Daru Młodzieży” była bardzo żeglarska, bo odbywała się dookoła trzech przylądków, szlakiem starych kliprów. Ten ma zupełnie inny charakter i inne cele.

Czesław Dyrcz, ur. 22 stycznia 1955 roku w Przemyślu, kontradmirał w stanie spoczynku, doktor inżynier geodezji i kartografii. Od 1984 do 1997 roku dowódca żaglowca ORP Iskra. Dwukrotnie opłynął świat pod żaglami – w latach 1987-1988 na „Darze Młodzieży” jako drugi oficer, a w 1995-1996 na „Iskrze”. W latach 2005-2006 dowódca 9 Flotylli Obrony Wybrzeża, a od 2007 do 2015 roku rektor Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Grotmaszt Bractwa Kaphornowców w latach 2007-2014.

Wokółziemski rejs „Daru Młodzieży” z lat 1987-1988 jest jedną z największych wypraw tego żaglowca. Związany był z zaproszeniem na zlot z okazji 200-lecia osadnictwa europejskiego w Australii. Podczas rejsu przepłynięto 36 352 Mm w 274 dni. Kapitanem jednostki był Leszek Wiktorowicz.

Co myślisz o tym artykule?
+1
0
+1
1
+1
2
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0

PODZIEL SIĘ OPINIĄ