Karol Jabłoński: Jestem już zmęczony
Dziesięciokrotny mistrz świata w bojerowej klasie DN, zawodowy żeglarz regatowy, uczestnik America’s Cup, mistrz świata w match racingu – to tylko niektóre sportowe osiągnięcia Karola Jabłońskiego. W rozmowie z Żeglarski.info znakomity skipper podsumowuje mijający rok i mówi o planach na przyszłość.
– Proszę o podsumowanie kończącego się roku. W pańskim życiu sportowym działo się chyba całkiem sporo?
– To był dla mnie bardzo intensywny rok, a przy tym bardzo dobry. Do najważniejszych zaliczam bojerowe mistrzostwa globu, na których obroniłem trzeci raz z rzędu tytuł i po raz dziesiąty zostałem mistrzem świata. Miniony sezon bojerowy był dość krótki, bo kiedy wróciłem z mistrzostw u nas lód już się skończył.
– A jeśli chodzi o sezon letni…
– Jeśli chodzi o sezon letni, to mam za sobą około stu dni regatowych na jachtach różnej wielkości i o odmiennej specyfice. Bo przecież trudno porównać ściganie się na Melgesie 32 czy J 70 do Dragona ewentualnie 115-stopowego Swana. W tym roku wystartowałem na czterech mistrzostwach Europy i za najcenniejsze uważam 11 miejsce na J 70, które wywalczyłem z 63-letnim sternikiem, który dopiero drugi rok steruje małą żaglówkę z rumplem! Za kołem sterowym jachtu stanąłem tylko podczas Match Race Germany, który wygrałem, mając młodą lokalną załogę. Poza tym wyjątkiem zawsze jestem taktykiem i asystuję właścicielom jachtów instruując ich precyzyjnie podczas wyścigów i treningów. Przyszły sezon jest w trakcie planowanie i wszystko wskazuje na to, że będzie on mniej intensywny z czego się cieszę. Odczuwam już duże zmęczenie ciągłym ściganiem się, nieustannymi podróżami. Ale teraz nadszedł czas na intensywne i precyzyjne końcowe przygotowania do sezonu bojerowego. Rozpoczęły się one właściwie wiosną tego roku. Od paru miesięcy myślę, co zmienić w sprzęcie, w którym kierunku pójść, żeby poprawić prędkość. W tym sporcie wyścig technologiczny trwa nieustannie. Czołowi zawodnicy cały czas pracują nad udoskonaleniem sprzętu i jego testowaniem. I ja także. 18 stycznia polecę do Stanów Zjednoczonych, gdzie będą odbywać się będą mistrzostwa świata, a w grudniu pojadę trenować na pierwszym lodzie – pewnie w Szwecji.
– A wracając do minionego sezonu…
– Wspominając miniony sezon uważam za ważne podkreślenie tego co działo się na moim rodzinnym podwórku, w Olsztyńskim Klubie Żeglarskim. Z powodu moich startów byłem mniej w to wszystko zaangażowany, ale dzięki zaangażowaniu Adama Liszkiewicza i naszych trenerów klub się rozwija bardzo dynamiczne, skupia sporą grupę odnoszących sukcesy młodych adeptów żeglarstwa. Poza tym, we wrześniu zainaugurowały swoją działalność dwie szkoły podstawowe, w których lekcje wychowania fizycznego przeznaczone zostały na trening żeglarski.
– Pomówmy jeszcze o bojerach – przyzwyczailiśmy się do tego, że odnosi pan sukcesy, skutecznie broni mistrzowskiego tytułu, ale może czuje pan już presję konkurentów?
– W bojerach jest piętnastu, dwudziestu naprawdę mocnych zawodników. Są wśród nich Łotysze, Estończycy, Szwedzi, Amerykanie. Wszyscy ci zawodnicy są młodsi ode mnie i reprezentują bardzo wysoki poziom sportowy. A że to ja od czasu do czasu wygrywam, to najpewniej wskazówka dla nich, że jeszcze trochę musza poćwiczyć. A tak poważnie, to oni bardzo mocno cisną i to nie jest tak, że Karol Jabłoński jest faworytem numer jeden a reszta może powalczyć o miejsca od drugiego w dół. Mamy też świetny polski team i to jest naprawdę fascynujące, jak ci wszyscy młodzi, utalentowani żeglarze garną się do tego sportu, ile poświęcają mu czasu. Zresztą i pieniędzy także, bo nie mamy dofinansowania chociażby z Polskiego Związku Żeglarskiego czy innych sponsorów na zakup sprzętu.
– Ale ci utalentowani młodzi ludzie ścigający się na bojerach, to chyba przeważnie także żeglarze pływający na jachtach…
– Żeglarstwo i bojery uzupełniają się. Trzeba jasno powiedzieć, że ci którzy żeglują latem, mają przewagę na bojerach i odwrotnie… Stwierdziliśmy, że dzieci i młodzież ścigając się zimą na lodzie robi bardzo duże postępy i zyskuje przewagę nad rówieśnikami, którzy w tym czasie wyjeżdżają na treningi do Hiszpanii.
– Podsumowując ten rok nie możemy nie wspomnieć o pańskiej książce „Czarodziej wiatru”. Skąd pomysł na to, by podzielić się z pańskimi kibicami i w ogóle fanami żeglarstwa doświadczeniami, wspomnieniami?
– To jest historia mojego życia sportowego i nie tylko. Wielu moich znajomych, którzy ją czytali, mówi „Karol, to jest wspaniały podręcznik do nauki życia!” Być może coś w tym jest, bo zawarłem w niej sporo moich doświadczeń, tego czego życie mnie nauczyło. A geneza jej powstania jest taka, że to jest druga odsłona tej opowieści. Pierwsza, autorstwa Marka Siwickiego, ukazała się w niewielkim nakładzie, bo nie mieliśmy bogatego wydawnictwa o zasięgu ogólnopolskim i zamykała się na okresie do mojego startu w Pucharze Ameryki. Od tej pory minęło dziesięć lat i od dawna miałem zamiar opisać to co się wydarzyło w tym okresie a przy okazji rozszerzyć wątki z przeszłości A tak się złożyło, że spotkałem mojego sąsiada Andrzeja Kaletowicza, menadżera Krzysztofa Hołowczyca. Andrzej powiedział, że wydawnictwo Edipresse chce wydać dobrą książkę o żeglarzu i właśnie zaproponował moje nazwisko, bo zna moje dokonania. Wydawnictwo zaakceptowało jego propozycję. Drugim autorem książki został Wojciech Zawioła, dziennikarz sportowy, który wcześniej napisał książkę o Lewandowskim i Czerkawskim. Spotkałem się z nim w Olsztynie, ustaliliśmy plan działania a potem podczas wielu intensywnych sesji Wojtek notował to co miałem mu do powiedzenia i zadawał też bardzo wiele pytań ukierunkowując treść książki.
– Wydawnictwo było zainteresowane książką o tematyce żeglarskiej? W „Czarodzieju” mówi pan, że żeglarstwo nie jest specjalnie doceniane przez nasze rodzime media…
– To problem nie tylko żeglarstwa, ale i wielu innych dyscyplin. Sport rządzi się swoimi prawami. Więcej pisze się o sportach sponsorowanych przez wielkie firmy – piłce nożnej, żużlu, koszykówce… I bardzo dobrze, bo trzeba sport i zdrowy styl życia promować, ale warto by zachowywać proporcje. A omawiając w książce polskie żeglarstwo, mówiąc, że mamy jeszcze sporo do zrobienia, mam przede wszystkim na myśli to morskie, na dużych jachtach. Utarło się również, że nasze żeglarstwo olimpijskie jest na wysokim poziomie, bo nasi reprezentanci odnoszą sukcesy na najważniejszych regatach międzynarodowych. I rzeczywiście, może nie ma fajerwerków, ale jest nieźle. Natomiast mówiąc o sporcie masowym należy odróżnić żeglowanie turystyczne, rekreacyjne, czy nawet ściganie się na Zatoce Gdańskiej od profesjonalnego żeglarstwa. Tu jest bardzo dużo zaległości, bo różnica dwóch generacji nie da się szybko nadrobić. Żeglarstwo to sport drogi i to przede wszystkim zamożność społeczeństwa decyduje o rozwoju tego sportu. Gra w golfa czy tenisa też jest elitarna, ale dużo tańsza.
– W kontekście tego, co pan mówi, Polska nie jest chyba dobrym zapleczem dla zawodowych żeglarzy…
– Niestety, w Polsce nie ma rynku pracy dla nas, nie ma praktycznie statusu żeglarza zawodowego. Takich prawdziwych można policzyć na palcach dwóch rąk. Wszyscy wiele lat temu żeglowaliśmy w jednym załodze na różnych jachtach odnosząc wiele sukcesów. Problem w naszym kraju polega na tym, że nie mamy standardów w systemie szkolenia i to dotyczy zresztą nie tylko żeglarstwa, ale i wielu innych dyscyplin. W obecnej sytuacji mamy zapaleńców, którzy sami się uczą. Bolesne jest to, że spora grupa olimpijczyków kończących kariery nie ma możliwości żeglowania na dużych jachtach, bo nie ma polskich właścicieli, sponsorów jachtów regatowych z prawdziwego zdarzenia, którzy byliby w stanie sfinansować dobry projekt żeglarski. Na to, by ten stan rzeczy się zmienił potrzeba czasu. Już można zaobserwować dużą zmianę, ale droga do tego wielkiego profesjonalnego żeglarstwa jest jeszcze długa.
– A na razie musimy pogodzić się s tym, że nie jesteśmy żeglarską potęgą…
– Trzeba się pogodzić i to zaakceptować. Nie staniemy się potęga od razu tylko dlatego, że chcielibyśmy. Potęgę bojerową budowaliśmy przez wiele lat, a przecież to sport tańszy i łatwiejszy do „ogarnięcia”.
– Zostańmy w przyszłości, ale tej nieco bliższej. Jakie ma pan plany właśnie na najbliższe tygodnie?
– Przede wszystkim mam w planach tygodniową wyprawę do Walencji, gdzie chcemy świętować z żoną trzydziestolecie naszego małżeństwa. To jest więcej warte niż wszystkie mistrzowskie tytuły, jakie zdobyłem. No a potem zaczynają się bojery – wyjazd do Szwecji, intensywne treningi, mistrzostwa świata w Stanach.
– Zadeklarował pan na wstępie naszej rozmowy, że ten rok nie będzie tak intensywny, jak ten mijający…
– Jestem już trochę zmęczony tak częstymi startami. Chcę zmienić priorytety, więcej działać w Olsztynie. Chcemy stworzyć i rozkręcić ligę biznesową skierowaną do przedsiębiorstw z naszego regionu. To będą regaty dla pracowników poszczególnych firm, cykl czterech imprez rozłożonych w czasie na trzy miesiące. Mamy świetne jachty, firmy mogą przyjeżdżać ze swoimi reprezentacjami i rywalizować ze sobą na wodzie. Pomysłów jest wiele. Chcemy też zrealizować projekt regat popołudniowych dla wszystkich. Chodzi o to, żeby na przykład w środę, o godzinie siedemnastej, po pracy ludzie przyjeżdżali nad jezioro i żeglowali. A potem będzie chwila czasu na spotkanie, rozmowę, grilla. To dobry sposób na integrację środowiska żeglarskiego.
– Jednym słowem, chce pan być obecny w Olsztynie częściej i intensywniej niż dotąd?
– Zdecydowanie tak.
Karol Jabłoński (1962 r.) – Zawodowy sternik regatowy. W 1993 roku po raz pierwszy startował w regatach Admiral’s Cup. W 1999 roku zwyciężył w tych regatach w klasie Sydney’40. Zdobył mistrzostwo świata w klasie Mumm36. W 2002 roku, jako pierwszy Polak, wywalczył mistrzostwo świata w match racingu. Także jako pierwszy polski sternik uczestniczył w regatach America’s Cup (2007 r.). Startuje w regatach klas morskich na całym świecie. Dziesięciokrotny bojerowy mistrz świata w klasie DN.