Moja największa żeglarska przygoda: Ryszard Wojnowski
Niezwykłe, niezapomniane, wspominane przez lata. Mrożące krew w żyłach i wywołujące uśmiech na twarzach – żeglarskie przygody. Pytamy o te najważniejsze, najcenniejsze. Dziś o swojej przygodzie opowiada Ryszard Wojnowski, dwukrotny laureat Nagrody Honorowej Rejs Roku – Srebrny Sekstant, kapitan jachtu „Lady Dana 44”.
– Przygoda, o której chcę opowiedzieć może do największych i spektakularnych nie należy, jest za to bardzo aktualna i wpisuje się w kontekst sytuacji dotyczącej pandemii. Nasz plan na poprzednią zimę był taki, że popływamy sobie w archipelagu Wysp Zielonego Przylądka. Okazało się jednak, że musieliśmy z tego kierunku zrezygnować ze względu na wzrost cen biletów, a później skasowanie wielu połączeń lotniczych. Pływaliśmy więc w rejonie Wysp Kanaryjskich, a potem zrobiliśmy przelot na Azory.
Ja byłem na jachcie z Lechem Romanowskim i tam mieli do nas dołączyć znajomi – Daniel Michalski z żoną, jeszcze jedno małżeństwo i moja żona. Mieliśmy w planach spokojny rejs, krótkie przeloty od portu do portu i nastawialiśmy się na samochodowe zwiedzanie wysp. Chcieliśmy przeznaczyć na to jakieś 12 dni. W tym towarzystwie było trzech żeglarzy i cztery osoby, które o żeglowaniu, a zwłaszcza po oceanie, nie miały za dużego pojęcia.
Jak wspomina nasz rozmówca, ekipa z Polski dotarła do Ponta Delgada na wyspie Sao Miguel 10 marca. Dzień później żeglarze oddali cumy i wyruszyli w kierunku wyspy Flores z zamiarem przepłynięcia koło Horty leżącej na wyspie Faial. Realizację planu zakłócił jednak telefon z dalekiej Rosji…
– Kiedy już byliśmy na wodzie, zadzwonił do mnie przyjaciel z Rosji, który miał brać łódkę po nas. Powiedział, że Azory właśnie się zamknęły z powodu koronawirusa. Przysłał mi rozporządzenie lokalnego rządu na ten temat. Znam portugalski, bo 8 lat mieszkałem w Brazylii, więc przeczytałem co i jak. Tam było jedno sformułowanie o rekomendacji, którego prawnego znaczenia nie rozumiałem. Okazało się, że jak się coś rekomenduje, to po prostu tak ma być. Zdecydowaliśmy więc, że nie płyniemy na Flores, tylko do Horty i na miejscu przekonamy się co i jak. W Horcie powiedzieli nam, że nie możemy wpłynąć, a co najwyżej zacumować na kotwicy przed portem. Wyszło na to, że sytuacja rzeczywiście jest poważna.
Polska załoga postanowiła więc wrócić do Ponta Delgada. Niestety, tam było podobnie, choć przez chwilę sytuacja wydawała się opanowana.
– Do rana przeczekaliśmy na kotwicy – mówi Ryszard Wojnowski. – Potem wywołaliśmy kapitanat i zapytaliśmy, czy możemy wpłynąć. Portugalczycy byli prawie zdecydowani, żeby nas wpuścić dopóki nie doliczyli się, że na pokładzie mamy pięć osób, które właśnie przyleciały z Polski. Zaproponowali to, co już znaliśmy – dalszy postój na kotwicy. Uznaliśmy, że to bez sensu i postanowiliśmy wrócić na kontynent. Spytaliśmy więc, czy pomogą nam w zaopatrzeniu się w zapasy i zrobią nam zakupy na lądzie. Zgodzili się, tylko że nie chcieli skorzystać z naszej karty kredytowej. Stwierdzili, że wolą gotówkę.
Gotówkę przelał żeglarzom brat kapitana Wojnowskiego. W sumie 300 euro. Polacy przesłali do portu pokwitowanie przelewu i listę zakupów. Odebrali je ze wskazanej kei, której pilnowali dwaj policjanci i obsługa portu. Załoga wyruszyła w drogę powrotną na europejski kontynent.
– Niestety, po drodze okazało się, że i Portugalia kontynentalna zamknęła granice. W Lizbonie powtórzyło się, to co już ćwiczyliśmy – nakazano nam stanąć na kotwicy. Stwierdziliśmy, że spróbujemy tak załatwić sprawy, żeby zostawić łódkę w Lizbonie i dostać się na ostatni polski samolot ewakuacyjny do kraju. Nie udało się, samolot pomachał nam skrzydłami wylatując ze stolicy Portugalii. Mój mieszkający w Niemczech brat, który jest profesorem medycyny, skontaktował się z „sanepidem” w Lizbonie. Oni uznali, że ostatnie dni spędzone przez nas na wodzie można uznać za kwarantannę i możemy zejść na ląd, żeby dostać się na lotnisku i odlecieć do Berlina. Niestety, rozmówca mojego brata zrobił ten błąd, że zadzwonił do swojego szefa. Ten kazał mu przeczytać rozporządzenie rządu. A tam jasno było napisane, że wypuścić na ląd i do samolotu może nas jedynie rząd, który musiałby się w tej sprawie zebrać i podjąć decyzję. Zatem sprawa była przesądzona. Stwierdziłem, że musimy po prostu płynąć do kraju. W przeciwnym razie groziłby nam co najmniej miesiąc kwitnięcia na kotwicy. Panie płynące z nami zmartwiły się trochę, bo nie były przygotowane na taki obrót sprawy.
Załoga poprosiła polskiego konsula o pomoc w zaopatrzeniu na dalszy rejs. Konsul najpierw się zgodził, potem… zakupów nie zrobił. Zaopatrzenie na pokład przywiozła taksówka wodna. Żeglarze podnieśli kotwicę i skierowali się do Brestu. Po tygodniowym rejsie, z czego cztery dni w sztormie i wietrze „w twarz” dotarli do Francji.
– Dzień przed Brestem zespół nam się autopilot, więc halsowaliśmy na ręcznym – opowiada Ryszard Wojnowski. – Tam już nie było większych problemów żeby przybić do kei. Przedstawiciele służb imigracyjnych sprawdzili nasze paszporty i wydali nam przepustki na ląd w celu zrobienia zakupów. Dwóch ludzi ruszyło do sklepów, reszta zastała na łódce. Następnego dnia chcieli skontrolować nas celnicy, ale zapytałem ich czy aby nie ma u nich koronawirusa, bo my jesteśmy zdrowi po tylu dniach spędzonych w rejsie bez schodzenia na ląd, ale oni mogą być po prostu chorzy. Na ten argument odpuścili sobie kontrolę. My kupiliśmy tylko jeszcze zestaw lekarstw i ruszyliśmy do Gdańska. Liczyliśmy, że na miejscu Sanepid zaliczy nam w poczet kwarantanny okres spędzony na wodzie. Z Brestu płynęliśmy jakieś 9 dni. Gdański Sanepid był nawet za tym pomysłem, ale dla pewności zapytali w ministerstwie. A tam mieli inny pogląd na tę sprawę. Kazano nam spędzić w odosobnieniu dwa tygodnie.
Najpierw musieliśmy jednak zacumować w Gdańsku. Straż Graniczna była poinformowana o naszych planach. Koło północy na kanale 14 wywołaliśmy Port Gdańsk i poinformowaliśmy, że chcemy wpłynąć. Spytali, ile nas jest na pokładzie. Odpowiedzieliśmy zgodnie ze stanem faktycznym, że siedem osób. Usłyszeliśmy w odpowiedzi, że nie da rady, bo zgodnie z rozporządzeniem Urzędu Morskiego, albo dyrektora portu – teraz już nie pamiętam dokładnie – wpłynąć mogą jachty z załogą nie większą niż trzy osoby. Kazali nam dzwonić do Sanepidu.
Po dwugodzinnych negocjacjach na linii kapitan jachtu – kapitanat portu udało się w końcu przekonać dyżurnego w kapitanacie, który podjął decyzję o zezwoleniu na odprawę graniczną.
– Powiedziałem mu, że na pokładzie jest załoga złożona wyłącznie z obywateli polskich i że mamy prawo wpłynąć do kraju. Żeby to jednak legalnie zrobić, musimy przejść odprawę graniczną, którą możemy zrobić tylko w Gdańsku, a kolejny port, gdzie byłoby to możliwe to Kołobrzeg, co nie ma sensu. Celowo pominąłem Gdynię. Powiedziałem też, że po odprawie skierujemy się do Górek Zachodnich i tam udamy się na kwarantannę w naszym klubie. Nasz rozmówca po kilkuminutowym zastanowieniu się, wpuścił nas do portu. Strażak, który do nas przyszedł w pomarańczowym kombinezonie zmierzył nam temperaturę. Ja z Lechem przez dwie godziny byliśmy na pokładzie, więc okazało się, że nie powinniśmy już żyć z temperaturą 23 stopnie. Ponowne mierzenie temperatury odbyło się już pod pokładem i wykazało, że wszyscy jesteśmy zdrowi. I tak zakończył się nasz rejs, który miał być krótki, łatwy i przyjemny. W trasie spędziliśmy kilka tygodni, z czego może cztery doby na lądzie, a przepłynęliśmy 3260 Mm, czyli odległość z Gdańska prawie do Nowego Jorku lub w okolice Bajkału. Najważniejsze jednak, że wszyscy wytrzymaliśmy ze sobą w dobrej kondycji psychicznej mimo niewielkiego żeglarskiego doświadczenia części załogi i rozstaliśmy się po wszystkim w zgodzie.
Ryszard Wojnowski: dwukrotnie otrzymywał Nagrodę Honorową Rejs Roku – Srebrny Sekstant. W 2013 roku za pierwsze pokonanie Przejścia Północno-Wschodniego pod polską banderą, a rok później za pokonanie Przejścia Północno-Zachodniego na jachcie „Lady Dana 44”, zamykające okołobiegunową pętlę. W 2016 roku opłynięcie bieguna północnego zostało nagrodzone tytułem Pomorskiego Rejsu 50-lecia Pomorskiego Związku Żeglarskiego. W 2018 roku Ryszard Wojnowski otrzymał tytuł Pomorskiego Żeglarza Roku 2018 – nagrodę im. Zygfryda „Zygi” Perlickiego” za pokonanie Przejścia Północno-Wschodniego jachtem „Lady Dana 44” w rejsie dookoła globu. Jest też laureatem Kolosów – nagród przyznawanych podczas Ogólnopolskich Spotkań Podróżników w Gdyni, w kategorii Żeglarstwo w 2014 i 2015 roku.