Słyszeliście o… pechowym parowcu „Great Eastern”?
Brytyjski parowiec pasażerski „Great Eastern” mógł zrobić karierę literacką i filmową na miarę „Titanica”, ale statkowi tak pechowemu nie było to dane, mimo że jedno ze swoich dzieł poświęcił mu sam Juliusz Verne.
Największy parowiec swoich czasów, zaprojektowany przez Isambarda Kingdoma Brunela i zwodowany w 1858 r., był miejscem akcji w powieści „Miasto pływające”. Słynny pisarz-wizjoner poznał ten statek podczas morskiej podróży do Stanów Zjednoczonych i Kanady w 1867 r.
Autorem kolejnej powieści, w której znaczącą rolę odgrywa ogromny parowiec jest współczesny amerykański pisarz Howard Rodman. „The Great Eastern” to książka fantastyczna, w której Kongdom Brunel zostaje porwany przez… kapitana Nemo. Kapitan nie tylko chce zniszczyć parowiec, ale walczy z inną literacką postacią… kapitanem Ahabem, dowódcą statku wielorybniczego. Na tym literacka kariera „Great Eastern” się kończy, a szkoda, bo losy tego statku obfitują w wydarzenia godne opisu.
Długość „Great Easter” wynosiła 211 metrów, szerokość 25 metrów. Dwa koła łopatkowe miały średnicę 17 metrów! Zanurzenie jednostki to 9 metrów, a wyporność 32 000 ton. Czteroskrzydłowa śruba miała ponad 7 metrów średnicy i ważyła 36 ton. Parowiec wyposażony był również w 6 masztów z żaglami o powierzchni 5400 metrów kwadratowych. Dysponował dwiema kotłowniami z dziesięcioma kotłami. Moc silników parowych obliczono na 11 000 KM. Statek miał na stanie 20 łodzi ratunkowych.
Jak się okazało, potęga „pływającego miasta” i osoba genialnego konstruktora nie uchroniły „Great Eastern” od pecha, który towarzyszył jednostce od samego początku. Zaczęło się od wodowania, a właściwie od dwóch nieudanych prób zwodowania statku, w których śmierć poniosły dwie osoby. Ostatecznie statek stanął na wodzie… przypadkiem. 31 stycznia nastąpił przypływ, który sprawił, że statek sam się zwodował. Było to pierwsze w historii wodowanie boczne.
Po tym, jak nieudane wodowania doprowadziły do ruiny poprzedniego armatora, statek przejęła firma The Grat Ship Company, a jego pierwszym kapitanem został William Harrison.
9 września 1859 odbył się próbny rejs jednostki. Niestety, i to wydarzenie okazało się tragiczne w skutkach. U południowych wybrzeży Anglii nastąpił na statku wybuch i pożar. Zginęło pięciu palaczy z kotłowni, a „Great Eastern” trzeba było wyremontować. Przyczyna wybuchu była banalna – ktoś się pomylił i zamknął niewłaściwy zawór kotła.
Kiedy remont się przeciągał statek został udostępniony zwiedzającym. W ten sposób armator chciał pokryć rosnące koszty. Jednak pech nie opuszczał, ani armatora, ani samego statku. Podczas silnego sztormu „Great Eastern” niemal został wyrzucony na brzeg, a kapitan Harrison zginął. Ponownie uszkodzony statek wymagał kolejnych napraw.
Wreszcie się udało! „Great Eastern” wyruszył w swój dziewiczy rejs do Nowego Jorku 16 czerwca 1860 r. zabierając na pokład zaledwie 35 komercyjnych pasażerów, ośmioro gości armatora i… 418 członków załogi. Jednostką dowodził kpt. Johne Vine Hall.
Ta podróż przyniosła finansowe straty, dlatego w Nowym Jorku zdecydowano się udostępnić statek do zwiedzania. Ogromny jak na owe czasy „Great Eastern” tak bardzo spodobał się Amerykanom, że postanowiono, aby statek odbył rejsy do okolicznych miast z pasażerami. Z biznesowego punktu widzenia pomysł wydawał się strzałem w dziesiątkę. Gdyby nie pech… 10 września 1861 roku na Atlantyku rozpętał się potworny sztorm.
Mówiono, że jest to najstraszniejszy sztorm, jaki wydarzył się w ostatnich latach. Poważnie uszkodzony „Great Eastern” dotarł do Irlandii, gdzie zaczął się jego kolejny remont. Po remoncie, z nowym kapitanem Walterem Patonem jednostka kursowała między Europą a Stanami Zjednoczonymi zaczął odbywać regularne rejsy do Nowego Jorku.
Wydawało się, że pech raz na zawsze opuścił giganta. Niestety… W sierpniu 1862 roku, przy wejściu do Nowego Jorku, statek wpadł na nieznaną podwodną skałę i rozpruł dno na długości 25 metrów. Nigdzie na świecie nie było doku, w którym tak ogromną jednostkę można by było naprawić. Na szczęście inżynier Edward Renwick, który zaproponował budowę kesonu, w którym rzeczywiście, naprawiono uszkodzenia. Do Europy statek wrócił z 1200 pasażerami na pokładzie.
Na niewiele się to jednak zdało. W następnych latach statek przynosił straty. W 1865 r. ze statku pasażerskiego przekształcono go w kablowiec z kablem o długości 1400 Mm złożonym w trzech ładowniach powstałych w miejsce dawnych salonów, kabin i ładowni. Żeby “tradycji” „Great Eastern” stało się zadość, pierwsza próba ułożenia kabla zakończyła się niepowodzeniem. Kolejna, w 1866 r. była udana, co pozwoliło królowej Wiktorii przesłać pozdrowienia prezydentowi USA, a z giełdy przy Wall Street przesłano do Anglii notowania giełdowe.
Historia „Great Eastern” na tym się nie kończy. W 1867 r. statek, pod francuskim armatorem, ponownie stał się jednostką pasażerską. W kolejną „pierwszą” pasażerską podróż wyruszył mając 1200 pasażerów. Był wśród nich sam Juliusz Verne. Wraz z pasażerami na statek wrócił tragiczny łańcuch zdarzeń. Najpierw wskutek wypadku przy kotwicznym kabestanie zginęło dwóch ludzi, a potem silny sztorm spowodował zniszczenia na pokładzie i w salonach.
„Great Eastern” skończył się jako statek pasażerski definitywnie, ale wciąż pamiętano jego sukcesy w roli… kablowca. Tym razem jego zadaniem było ułożenia kabla transatlantyckiego z Francji. I znowu na pokład „Great Eastern” wróciły dni chwały. W sumie statek był używany przy układaniu pięciu kabli. Najdłuższy z nich liczył 7 tysięcy mil.
Z czasem statek przestał być wykorzystywany do tego, w czym sprawdzał się tak dobrze. Stał bezczynnie przez 11 lat, potem pełnił rolę wesołego miasteczka firmy Levis, aż w końcu został zlicytowany i zezłomowany w roku 1889. Jednak nawet ten ostatni rozdział historii „Great Eastern” naznaczony został tragedią. Podczas prac rozbiórkowych, w podwójnym dnie jednostki znaleziono szczątki zaginionego podczas budowy statku robotnika, który nitował poszycie kadłuba.