Słyszeliście o… wokółziemskim samotnym rejsie „Iwony Pieńkawy”?
Kapitan nie potrafił żeglować, wyprawa nie był przygotowana, na pokładzie nie było map. Tak wyglądała pierwsza polska próba zorganizowania wokółziemskiego rejsu solo non-stop. Był rok 1976.
Do dzisiaj nie wiadomo, skąd wziął się pomysł na ten rejs i dlaczego nieznany w środowisku żeglarskim ustecki stoczniowiec i oficer Marynarki Wojennej w stanie spoczynku, Dominik Dzimitrowicz, otrzymał olbrzymie wsparcie w jego organizacji. Bo choć od strony żeglarskiej wyprawa była komedią omyłek, to od strony finansowej i biurokratycznej wszystko szło nadspodziewanie dobrze.
Zgodnie z relacjami ówczesnej prasy, wiosną 1975 roku Dominik Dzimitrowicz, starszy mistrz działu głównego mechanika w Stoczni Ustka, inspirowany wyprawą Leonida Teligi, postanowił udowodnić dzielność polskiego żeglarza wokółziemskim samotnym rejsem bez zawijania do portu. Wyprawę planował odbyć na własnoręcznie budowanym jachcie „Wileńka” – lekko zmodyfikowanej wersji Koników Morskich Leona Tumiłowicza, do których zaliczał się m.in. „Opty” Teligi.
Jednostka zwodowana została we wrześniu 1975 roku i tydzień później ochrzczona jako… „Iwona Pieńkawa”. Był to efekt znajomości usteckiego żeglarza ze Zdzisławem Pieńkawą, kapitanem „Otago” w pierwszych wokółziemskich załogowych regatach „Whitbread Round the World Race” w latach 1973-1974. Umiejętność zjednywania sobie ludzi przydały się Dzimitrowiczowi najbardziej w kontaktach z wojewodą słupskim, Janem Stępniem, który uznał pomysł za świetną reklamę świeżo utworzonego województwa.
Konfrontacja marzeń z rzeczywistością nastąpiła przy pierwszym próbnym rejsie „Iwony Pieńkawy” po Bałtyku, we wrześniu 1976 roku.
– W ten rejs wypłynęła naprawdę dziwna ekipa – wspomina Bogdan Matowski, kpt. jachtowy, wieloletni pracownik Urzędu Morskiego w Słupsku, uczestnik rejsu. – Dominik Dzimitrowicz był kapitanem, a załogantami Marek Berger, wicedyrektor Stoczni Ustka, Krzysztof Wierciński, szef ekipy stoczniowej i Zbigniew Jakubczyk, pracownik stoczni. Ponieważ wojewoda życzył sobie, żeby cała załoga była z województwa, dołączyłem do niej jako jeden z niewielu jachtowych kapitanów żeglugi bałtyckiej. Na morzu okazało się, że żeglować potrafimy tylko Jakubczyk i ja, na dodatek przez trzy dni musieliśmy radzić sobie sami, bo reszta załogi chorowała pod pokładem. Po powrocie zrezygnowałem z dalszego udziału w przygotowaniach, ale wojewoda słupski namówił mnie, żebym pomógł przeprowadzić jacht do Casablanki, skąd miał się rozpocząć samotny rejs Dzimitrowicza. Zgodziłem się w końcu, z zastrzeżeniem jednak, że mogę wysiąść po drodze.
15 września jacht wyruszył z Ustki do Casablanki z tą samą załogą, z którą odbywał rejs próbny. Pierwszy etap wyprawy nie był długi – „Iwona Pieńkawa” zawinęła do portu w Darłowie, a Dzimitrowicz wrócił do Ustki, żeby uzupełnić dokumenty. Dalsza trasa przypominała komedię omyłek – przez złe ustawienie samosteru jacht zmienił kurs, a z powodu braku map załoga miała trudności ze zlokalizowaniem Rotterdamu. Na dodatek podczas wpływania do portu zabrakło paliwa i zapowietrzył się silnik, przez co, żeby uniknąć kolizji na tym bardzo uczęszczanym szlaku, zmuszeni byli prosić o pomoc.
– W Rotterdamie stwierdziłem, że nie ma co ryzykować życiem i wysiadłem na ląd – opowiada Bogdan Matowski. – Próbowałem namówić do tego również Zbigniewa Jakubczyka, ale dyrektor Berger mu powiedział: Zbyszek, możesz jechać, ale roboty to ty nie dostaniesz ani w Ustce, ani w Słupsku. No i on został. Po wyruszeniu z Rotterdamu, już beze mnie, „Iwona Pieńkawa” dwa razy wchodziła na mieliznę, ale najgorsze przyszło później.
15 października na Zatoce Biskajskiej rozszalał się sztorm – 8-9 stopni w skali Beauforta. Wystarczyło na niedoświadczoną załogę. Jak się okazało podczas późniejszego postępowania w Izbie Morskiej, Dzimitrowicz przywiązał ster i z całą załogą schował się pod pokładem. Nie mogąc poradzić sobie z jachtem, kapitan podjął decyzję o wystrzeleniu czerwonych rac, a jednostce z pomocą pospieszyły pobliskie statki. Trudne warunki pogodowe spowodowały, że podczas ratowania załogi Krzysztof Wierciński został ciężko ranny, a „Iwona Pieńkawa” straciła maszt. Załoga została jednak uratowana.
Postępowanie w Izbie Morskiej pokazało, że rejs naruszył praktycznie wszystkie ówczesne procedury i w ogóle nie powinien się odbyć. Dominik Dzimitrowicz prawie nie miał doświadczenia żeglarskiego, a patent uzyskał dzięki kruczkom prawnym – jako oficer Marynarki Wojennej otrzymał dyplom porucznika żeglugi wielkiej floty handlowej, a na jego podstawie – po zdaniu uzupełniających egzaminów tuż przed wyprawą – patent jachtowego kapitana żeglugi bałtyckiej. Wszystko zgodnie z przepisami, ale bez praktyki pod żaglami.
Na dodatek Dzimitrowicz mógł pływać wyłącznie po Bałtyku, więc na rejs do Casablanki – nie mówiąc o planowanej wyprawie wokółziemskiej – nie powinien otrzymać zgody od Urzędu Morskiego. Zagadkowy jest również podpis Wiesława Rogali pod listą załogi wydaną przez Polski Związek Żeglarski – sekretarz generalny PZŻ w tym czasie przebywał za granicą. Śledztwo wykazało, że wyprawa od początku była źle zaplanowana, a żeglarz musiałby pokonywać przylądek Horn w wyjątkowo niesprzyjających warunkach.
Izba Morska uznała pełną winę Dominika Dzimitrowicza za tragiczne wydarzenia na Zatoce Biskajskiej i zakazała mu prowadzenia jachtów sportowych na okres pięciu lat. Rok po wypadku otworzył on w Ustce warsztat szkutniczy, na morze już nie wrócił. „Iwona Pieńkawa” została później odnaleziona, jednak ze względu na uszkodzenia i niską wartość, Towarzystwo Ubezpieczeń Warta zrzekło się praw do niego.
W kwietniu 1975 roku na łamach „Głosu Koszalińskiego” Dzimitrowicz mówił: „Uważam zresztą, że jeśli ktoś z nas dwóch zawiedzie, to prędzej ja niż mój jacht.” Nie mylił się.