
Sydney Hobart 2015 – wystartowali!
Jak co roku, 26 grudnia wystartowały Rolex Sydney Hobart Yacht Race, jedne z najbardziej prestiżowych i trudnych regat oceanicznych na świecie. Jest to ich 71 edycja. Start nastąpił o godzinie 13 czasu lokalnego (3 polskiego).
Regaty są w Australii prawdziwym świętem sportu, traktowanym na równi np. z wielkoszlemowym turniejem tenisowym Australian Open. Trasa wiedzie z Sydney przez wody Morza Tasmana, Zatoki Sztormów i rzeki Derwent do Hobart. Aktualny rekord przelotu wynosi 1 dzień 18 godzin, 23 minuty i 12 sekund. Ustanowił go w 2012 roku „Wild Oats XI” prowadzony przez Marka Richardsa.
Trudność wyścigu polega przede wszystkim na ciężkich warunkach atmosferyczno-nautycznych jakie panują zwłaszcza w Cieśnienie Bassa. Organizatorzy stawiają przed uczestnikami wysokie wymagania dotyczące bezpieczeństwa, zarówno w wyposażeniu jachtu, jak i przeszkoleniu załóg. Ta troska jest uzasadniona. W roku 1998 podczas silnego sztormu doszło do tragedii, pięć jachtów zatonęło, a sześciu żeglarzy straciło życie.
Trasa liczy „tylko” 628 mil morskich, ale akwen jest bardzo skomplikowany. Wielu uczestników za najtrudniejszą uznaje żeglugę z bardzo silnym prądem pod sztormowy wiatr, gdy powstają strome fale nawet do 15 metrów wysokości.
Na liście startowej w tym roku znalazło się 108 jachtów. Nie ma wśród nich niestety żadnego pod polską banderą.
Polskie barwy w Sydney Hobart do tej pory reprezentowała w 2001 roku „Łódka Bols”, której sternikiem był Gordon Kay. Połowę załogi stanowili Polacy. W regatach załoga zajęła pierwsze miejsce w grupie IRC A i drugie w IRC. W 2014 roku wystartowały aż dwa polskie jachty z w pełni polskimi załogami. Były to „Katharsis II” Mariusza Kopra, który ukończył wyścig na 65 miejscu i „Selma Expeditions” z kpt. Piotrem Kuźniarem za sterem, który zajął 94 miejsce.
Polskim akcentem w tegorocznym wyścigu będzie udział Filipa Pietrzaka w międzynarodowym teamie OneSails Racing na jachcie „Hollywood Boulevard”, prowadzonym przez Roya Robertsa. Filip jest 29-letnim żeglarzem z Olsztyna. Był przed laty czołowym polskim zawodnikiem w klasach przygotowawczych, z czasem przesiadł się na większe jachty i teraz startuje między innymi w załodze Przemysława Tarnackiego w regatach typu Match Race. Będzie to drugi start tego zawodnika w regatach Sydney Hobart. W ubiegłym roku, z tym samym teamem, mimo złamania jednej z płetw sterowych na 70 mil morskich przed metą, zajął 49 miejsce w klasyfikacji generalnej i 10 w swojej kategorii.
Tegoroczny wyścig stoi pod znakiem rywalizacji ośmiokrotnego triumfatora „Wild Oats XI” dowodzonego przez Marka Richardsa i sterowanego przez Kena Reada „Comanche”, który w zeszłym roku debiutował w australijskich regatach i jest uznawany za najszybszy jacht na świecie. Na jego pokładzie znajduje się między innymi zwycięzca Pucharu Ameryki James Spithill.
– Być naocznym świadkiem tego wydarzenia – bezcenne – wspomina uczestnik regat z 2014 r. na jachcie „Katharsis II”, Ireneusz Kamiński. – Zaproszenie do udziału w Sydney Hobart było spełnieniem jednego z marzeń, ale moje doświadczenie na takich regatach było prawie znikome. Obawiałem się, że mogę być słabym ogniwem w załodze, że rozchoruję się na chorobę morską, nie dam rady i zamiast być pomocnym, będę piątym kołem u wozu. Zostałem ciepło przyjęty do załogi. Po treningach na wodach zatoki Sydney i wodach oceanu, otrzymałem rolę trymera żagli przednich. Mieliśmy okazję żeglować na genakerze i spinakerze o powierzchni 350 m², przy wietrze ponad 30 węzłów.
Sam wyścig w oczach pana Ireneusza wyglądał następująco: – Trudny start z wiatrem, było ciasno, a nasza waga – ponad 50 ton – sprawiła, że byliśmy najcięższą jednostką we flocie. Potem już normalna żegluga, początkowo 25 węzłów, później brak wiatru, następnie 40 węzłów w rufę i na koniec niesamowicie zmienna pogoda w Zatoce Sztormów na podejściu do Hobart. Zacytuję naszego kapitana: „Tasmania powitała nas godnie. Wiatr wyprawiał cuda. Potrafił zgasnąć do zera, powodując bujanie przez 45 minut. Wiał też leciutko, wymuszając stawianie spinakera. Dmuchał również w powiewach do 50 węzłów, dwukrotnie zmieniając kierunek. Ten 42 milowy odcinek wykończył nas fizycznie”. Właśnie przy podejściu do Tasmanii zdarzyła się tragedia, rozbił się samolot, z którego pół godziny wcześniej robiono nam zdjęcia. Zginął pilot i fotograf. Sam wyścig nie był trudny, pogoda tym razem oszczędziła żeglarzy. Jeśli wiało mocno to z rufy. W czasie wyścigu nie miałem żadnych obaw – załoga wspaniała, sprawna i doświadczona, jacht solidny, perfekcyjnie przygotowany i do tego… zbyt komfortowy jak na regaty.
– Żeby wygrać Sydney Hobart trzeba mieć najlepszą załogę, najszybszy jacht i dużo żeglarskiego szczęścia – podsumowuje Ireneusz Kamiński. – Choć mamy dobrych żeglarzy, myślę, że na zwycięstwo polskiego jachtu w tych regatach będziemy musieli jeszcze długo poczekać.
Dwukrotnie, w 2007 i 2014 roku, brał udział w regatach Sydney Hobart, Andrzej Orszulok, żeglarz polonijny, syn Wojciecha Orszuloka, żeglarza polarnego, pierwszego prezesa Pomorskiego Związku Żeglarskiego.
– W zeszłym roku miałem przyjemność żeglować na luksusowym X-50 „Wax Lyrical” – opowiada. – Warunki były stosunkowo korzystne, chociaż w Storm Bay mieliśmy długi „podmuch” 55 węzłów. Było nas tylko dwoje na pokładzie, ale Louise przy sterze spokojnie utrzymała jacht na optymalnym kursie. Samolot z fotografem nie miał tyle szczęścia – uderzył w wodę i zatonął. Nasz jacht i dwa inne długi czas krążyły szukając rozbitków, ale tylko plama paliwa znaczyła miejsce tragedii. Dla mnie najlepszy moment to cumowanie po zakończeniu, uściski rąk i gratulacje, obowiązkowe drinki, no i prysznic. Zajęliśmy 69 miejsce.
Również dwukrotnie w Sydney Hobart startował wybitny polski żeglarz Jarosław Kaczorowski. Mimo, iż za najcięższe swoje żeglarskie przedsięwzięcie uważa regaty jednoosobowe AZAB z Les Sables na Azory i z powrotem, a także Transat 6.50 z Francji do Brazylii, to trudy australijskich regat także utkwiły mu w pamięci.
W 2001 roku startował jako trymer grota na „Łódce Bols”, której nazwę zmieniono tuż przed regatami na „Łódka Sport”. – Podczas startu na „Bolsie” bardzo trudne były dla mnie pierwsze dwie doby żeglugi – opowiada. – Płynęliśmy bajdewindem prawego halsu, wiał porywisty wiatr o sile 7-8 Beauforta, moi zmiennicy pochorowali się. Zmogła ich choroba morska. Zamiast dwóch godzin wachty, dwóch podwacht i dwóch odpoczynku w koi, miałem 5 godzin wachty i godzinę odpoczynku. Do Hobart dopłynąłem ledwo żywy.
Drugi start, w 2014 roku na „Selma Expeditions” też nie był łatwy, ale z innych powodów. – W zeszłorocznym wyścigu najtrudniejsze chwile związane były nie z nadmiarem, a brakiem wiatru – wspomina Jarosław Kaczorowski, pokładowy taktyk. – Po świetnym starcie i bardzo dobrych pierwszych milach wyścigu trafiła nas najpierw słabowiatrowa halsówka, a potem bezwietrzna pogoda. Dla lżejszych jachtów regatowych to były zwykłe warunki, płynęły wolno, ale płynęły. Dla naszego ciężkiego, stalowego – to były ponure chwile. Staliśmy jak spławik. Nie pomagała nawet świadomość, że dwa dni wcześniej znaliśmy prognozę pogody i wyobrażaliśmy sobie, że tak właśnie będzie. Rzeczywistość nas nieprzyjemnie zaskoczyła. Na szczęście potem już do końca wyścigu nie brakowało wiatru.
– Polski jacht z polską załogą z powodzeniem może wygrać Sydney Hobart – odpowiada na pytanie o polskie szanse w wyścigu. – Po przeliczeniu oczywiście. W tych zawodach liczy się najbardziej Line Honour – pierwszy na mecie. Tu nasze szanse na razie są niewielkie. Nie przypuszczam, abyśmy w Polsce zbudowali maszynę regatową podobną do „Wild Oats XI” lub „Comanche”. Ale oficjalnie wygrywa regaty jacht, który najszybciej przebył trasę po przeliczeniu przez współczynnik potencjalnej prędkości, zwany z angielska handicap. I tu mamy szansę. Trzeba doskonale przygotować jacht z dobrym przelicznikiem, zebrać ambitną załogę, dużo trenować i można wygrać te regaty. A także każde inne.
Pierwsze jachty spodziewane są na mecie jeszcze przed Sylwestrem.