
Słyszeliście o… zatonięciu pięknej „Concordii”?
Ci, którzy ją pamiętają, albo mieli szczęście żeglować na „Concordii”, mówią, że to był piękny statek. Niestety, nie pierwszy i nie ostatni, który spoczął na dnie oceanu, choć mógł popłynąć w niejeden jeszcze rejs…
Trójmasztowa, stalowa barkentyna powstała w Szczecinie na podstawie projektu Ryszarda Langera. W swój pierwszy rejs popłynęła w 1992 r. i była to wyprawa z Kanadyjską Szkołą pod Żaglami w ramach transatlantyckiej Operacji Żagiel „Columbus’92” z finałem w Nowym Jorku.
Kanadyjczycy byli zleceniodawcami budowy „Concordii” i – przez niespełna 20 lat – jej użytkownikami. W tym czasie statkiem dowodzili głównie polscy kapitanowie: Andrzej Marczak, Wojciech i Andrzej Straburzyński. Żaglowiec kilka razy opłynął świat, każdego roku odwiedzał kilkadziesiąt portów na całym świecie, uczestniczył w zlotach słynnych żaglowców i ścigał się w regatach.
Wielokrotnie w różnych punktach globu i na różnych akwenach spotykali „Concordię” polscy żeglarze pływający na „Darze Młodzieży”, „Fryderyku Chopinie”, czy „Zawiszy Czarnym”. W jej załodze też często byli Polacy. Wszystko wskazywało na to, że czeka ją świetlana przyszłość na wszystkich morzach świata. Niestety, dobrze zapowiadająca się kariera słynnej piękności została niespodziewanie przerwana 17 lutego 2010 roku…

„Concordia” pod żaglami, fot. Periplus.pl/archiwum Wojciecha Jacobsona
Stało się to podczas feralnego 10-miesięcznego rejsu – na etapie, który miał mieć finał w Montevideo, a zakończył się niespodziewanie w czasie szkwału u wybrzeży Brazylii. Wszystko przez to, że ludzie nie umieli właściwie zadbać o piękną „Concordię”.
Wystarczyło 20 sekund i dwa silne podmuchy wiatru. Żaglowiec uległ sile żywiołu i wywrócił się do góry dnem. Cała załoga zdążyła się ewakuować i po niemal dwóch dobach spędzonych na czterech tratwach została uratowana. Na marginesie warto wspomnieć, że i w tym rejsie, w 64-osobowej załodze znalazło się dwóch naszych rodaków.
Akcja ratunkowa była chaotyczna, ponieważ załoga nie była przygotowana na zbliżające się zagrożenie. Żeglarze nie zdążyli nawet nadać sygnału SOS i przez 40 godzin dryfowali w tratwach żywiąc się zapasami będącymi na wyposażeniu tratw pneumatycznych. Podjęły ich z wody załogi dwóch statków „Hokuetsu Delight” i „Crystal Pioneer”, a następnie brazylijskie służby ratunkowe. Wszyscy zostali przetransportowani do Rio de Janeiro.
Za bezpośrednią przyczynę zatonięcia „Concordii” uznano nagły szkwał, który uderzył w jednostkę na otwartym Atlantyku. Jacht dwukrotnie położył się na bok. Z relacji rozbitków wynikało, że z pierwszego uderzenia wiatru żaglowiec wyszedł cało, ale kolejne spowodowało wywrotkę, w której wyniku „Concordia” – po 20 minutach – poszła na dno.
– Najbardziej bałem się, że nikt się nie dowie, że zatonęliśmy i mogą upłynąć tygodnie zanim nas uratują – wspominał dopytywany przez dziennikarzy student, Keaton Farwell z Toronto. – Najgorsze myśli o życiu i śmierci przychodziły nam do głowy, i wszyscy zaczęli panikować. Kiedy zostaliśmy zauważeni, rozpłakaliśmy się ze szczęścia.
Kanadyjski Zarząd Bezpieczeństwa Transportu ustalił, że na taki obrót sprawy wpływ miał błąd ludzki i brak doświadczenia po stronie załogi. Zdaniem śledczego Jonathana Seymoura, wprawdzie warunki na wodzie były ciężkie, ale w przeszłości „Concordia” radziła sobie w znacznie trudniejszych sytuacjach. W feralnym rejsie dowodził „Concordią” Amerykanin, William Curry – pierwszy kapitan tej jednostki nie będący Polakiem.
I tak oto zakończyła się chwalebna historia jednego z wielu wybudowanych w polskiej stoczni żaglowców. „Concordia” porównywana była z „Pogorią”, choć jej konstruktorem nie był Zygmunt Choreń. Kadłub wykonała stocznia rzeczna Odra, natomiast prace wykończeniowe odbyły się w szczecińskim porcie, przy wynajętym specjalnie do tego celu nabrzeżu. Jednostka miała 57,5 m długości całkowitej i 4 m zanurzenia. Łączna powierzchnia 15 żagli wynosiła 1000 m kw.