
Choroba morska – problem (prawie) wszystkich żeglarzy
Choroba morska – czy można się przed nią obronić? Czy to przypadłość dotykająca tylko początkujących żeglarzy? A może wszyscy, od czasu do czasu, muszą oddać hołd Neptunowi? O odpowiedzi na te pytania poprosiliśmy doświadczonych żeglarzy…
– Jestem szczęśliwcem, który nie ma problemów z choroba morską – zapewnia Ryszard Wojnowski, dwukrotny laureat Nagrody Honorowej Rejs Roku – Srebrny Sekstant, kapitan jachtu „Lady Dana 44”. – Zdarzyła mi się tylko raz, na pierwszym rejsie w 1975 roku. Robiłem rano śniadanie, otworzyłem szafkę z wędliną i wtedy mnie dopadła. Ale nie chorowałem jakoś ciężko. O godzinie 11 było po sprawie i od tej pory mam spokój. Ale wiem, że nie wszyscy są w tak komfortowej sytuacji. Kiedyś, w rejsie przez Przejście Północno-Wschodnie miałem kolegę, który nieustannie wymiotował. Nie zrażało go to jednak i kiedy przychodził czas jego wachty, stawiał się na pokładzie i robił co do niego należało. Jego sposobem na chorobę morską była praca. Inne zasłyszane sposoby to przegryzanie chleba i popijanie wody.
Problemów z chorobą morską nie ma też Joanna Pajkowska, pierwsza Polska, która samotnie i bez zawijania do portów opłynęła świat.
– Należę do nielicznego grona osób, których ten problem nie dotyczy – deklaruje żeglarka. – Podobno każdemu może się przytrafić, o ile trafił na swoją falę. Widocznie ja wciąż czekam.
Inni trafiają na nią często. Problemy z błędnikiem miewają także doświadczeni żeglarze. Jednym z nich jest Maciej Sodkiewicz, laureat m.in. Nagrody im. Leszka Wiktorowicza, kapitan jachtu „Inatiz”, a wcześniej „Barlovento II”.
– Pływam regularnie i dużo, stuknęło mi jakiś czas temu sto tysięcy przepływanych mil – mówi kapitan Sodkiewicz. – Mimo to zdarza mi się oddać hołd Neptunowi. Oczywiście teraz, po latach żeglowania, rzadko i bez powikłań, ale jednak…
Jakie sposoby na chorobę morską ma nasz rozmówca? Mówi, że najprościej zastosować sposób „na gruszę”. Wystarczy położyć się pod dowolną gruszą i nie ruszać się stamtąd, zwłaszcza nie ruszać na morze.
– Ale jeśli już ktoś wyruszy, są metody, które pozwolą łagodniej znieść uciążliwości związane z zaburzeniami błędnika – mówi Maciej Sodkiewicz. – Przetestowałem je na sobie. Po pierwsze trzeba jeść. Żołądek, tak czy inaczej, produkuje kwasy, a jeśli nic nie trawimy, jest tylko gorzej. Kiedy wiem, że zbliża się sztorm i będzie bujać, staram się nie mieć pustego żołądka. Poza tym oczywiście trzeba sporo pić. Nie można doprowadzić do odwodnienia organizmu. Kolejna ważna rzecz – warto być ciepło ubranym. Komfort termiczny zapobiega poważniejszym skutkom choroby morskiej, będziemy ją przechodzić łagodniej. A jeśli chodzi o lekarstwa, to zabraniam podczas swoich rejsów stosowania aviomarinu czy lokomotivu. To środki opóźniające czas reakcji, usypiające. Nie wierzę też w żadne „cudowne” sposoby jak naklejanie plastrów na pępek, czy za uchem. Jedyny środek farmakologiczny, który stosuję i uważam za skuteczny, a przy tym niewywołujący skutków ubocznych, to cynaryzyna. Co do imbiru, nigdy go nie stosowałem, więc nie mam żadnej opinii na jego temat.
Zwolenniczką stosowania cynaryzyny (jeśli już trzeba uciekać się do leków) jest żeglarka i lekarka Karolina Turzańska.
– Nawet mnie zdarza się ją brać profilaktycznie, kiedy z prognoz meteo wiem, że zbliża się sztorm i na pewno będzie mocno bujać – mówi Karolina Turzyńska. – Cynaryzynę powinno się brać dwie godziny przed spodziewaną huśtawką, a jeśli ktoś jest szczególnie wrażliwy, dwie godziny przed wejściem na pokład. To lek regulujący pracę błędnika. Był stosowany w neurologii, po udarach czy w przypadkach urazów czaszkowych. Działa poprzez rozszerzenie naczyń krwionośnych, co powoduje lepsze ukrwienie mózgu i normalizacje jego funkcji. Równocześnie nie usypia, nie wpływa na koncentrację, poprawia pamięć i percepcję.
Kłopoty z postrzeganiem rzeczywistości to nierzadki problem związany z chorobą morską. Dlatego nasza rozmówczyni nie jest zwolenniczką „leczenia pracą”. Jej zdaniem to wręcz niebezpieczne.
– Chory ma kłopoty z oceną sytuacji, może „wyłączyć” myślenie – mówi. – Dodatkowo może być wyczerpany i niewyspany. To stanowi zagrożenie dla niego i dla załogi oraz funkcjonowania jachtu. Lepiej takiej osobie pozwolić odpocząć. Oczywiście, branie leków nie jest obowiązkowe. Jeśli ktoś nie chce, powinien szukać innych rozwiązań. Kilka najprostszych rad – nie pić alkoholu, za to często pić inne płyny, unikać wychłodzenia, nie przemieszczać się zbyt intensywnie po pokładzie, z rufy na dziób, nie pochylać się, unikać intensywnych zapachów, w razie konieczności położyć się i zamknąć oczy, żeby „odciąć” mózg od sprzecznych sygnałów. Trzeba po prostu sprawić, by do mózgu nie docierały dodatkowe, powodujące jeszcze większe zamieszanie w głowie, bodźce.
Ciekawy i prosty sposób na radzenie sobie z chorobą morską ma żeglarz, Arkadiusz Pawełek, znany m.in. z udziału w regatach „Setką przez Atlantyk 2016” i samotnego przepłynięcia Atlantyku na pontonie w 1998 r.
– Miewam problemy na początku rejsu – mówi żeglarz. – Po jakimś czasie ustępują. Organizm przyzwyczaja się do sytuacji i radzi sobie w nowych warunkach. Żeby jednak od razu uniknąć kłopotów, muszę być najedzony, bo wtedy choroba morska mnie nie dotyczy.
Ta metoda potwierdza receptę Macieja Sodkiewicza, który także zachęca, by stawiać czoło chorobie z pełnym żołądkiem.
Czym jest choroba morska?
To odmiana choroby lokomocyjnej. Wywoływana jest przez niezgodność tego, co rejestruje zmysł wzroku, z sygnałami odbieranymi przez błędnik, związany ze zmysłem równowagi. Błędnik zauważa np. kołysanie i zmiany położenia ciała, natomiast wzrok rejestruje nieruchome położenie wyposażenia kabiny. Mózg nie jest do tego przyzwyczajony, a jedną z reakcji są mdłości.