< Powrót
21
maja 2021
Tekst:
Dariusz Olejniczak
Zdjęcie:
arch. Andrzeja Armińskiego
Armiński
Andrzej Armiński.

Znani i nieznani: Andrzej Armiński

Żeglarz, konstruktor jachtów, organizator wokółziemskich regat, uhonorowany nagrodą Rejs Roku, przedsiębiorca. W rozmowie z nami opowiada między innymi o tym, jak łączy żeglarską pasję z pracą.

– Jak zaczęła się pańska przygoda z żeglarstwem i budową jachtów?

– W latach 70. bardzo łatwo było zapalić się do żeglarstwa. Cały kraj żył sukcesami polskich żeglarzy. Nazwiska Baranowskiego, czy Jaworskiego znali niemal wszyscy. Pamiętam, że jako uczeń kupowałem w kiosku przed szkołą książeczki z serii „Miniatury morskie”, gdzie były opisane wyczyny takich sław, jak Robin Knox-Johnston, Alec Rose, Francis Chichester.

– A kiedy zaczął pan żeglować?

– Od najmłodszych lat moje zainteresowanie żeglarstwem było mocno związane z teorią, budową jachtów, ich konstruowaniem. Samo żeglowanie było niejako „przy okazji”. Kiedy rozpocząłem studia na Politechnice Gdańskiej miałem już patent sternika jachtowego, na studiach zdobyłem patent sternika morskiego, a zaraz potem kapitana. Mimo to żeglowanie było dodatkiem do teorii, którą chciałem poznać.

– Czyli jest pan bardziej konstruktorem niż żeglarzem?

– Zdecydowanie bardziej uważam się za człowieka od budowy jachtów, ale oczywiście uczestniczyłem w regatach. Po studiach trafiłem do Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego. Tam zajmowałem się obliczeniami teoretycznymi, hydrodynamiką. Równocześnie współpracowałem z Morską Stocznią Jachtową im. Leonida Teligi w zakresie projektowania jachtów. Ta stocznia kupiła ode mnie jeden z projektów na początku lat 80. i wyprodukowała kilkadziesiąt egzemplarzy, niektóre pływają do dziś. To zdecydowanie bardziej mnie interesowało niż samo żeglowanie. Z drugiej strony chciałem wiedzieć, jak moje konstrukcje, czy obliczenia, które przeprowadzałem, sprawdzają się w praktyce. To nieuchronnie prowadziło do udziału w regatach. Ale i podczas regat interesowały mnie najbardziej zastosowane przeze mnie techniczne optymalizacje w konstrukcji jachtu.

– Optymalizacje przyczyniły się do regatowych sukcesów?

– Owszem sukcesy były. Krzysztof Paul, który zresztą był promotorem mojej pracy dyplomowej na Politechnice Gdańskiej, pływał na moich łódkach. Najpierw na „Małym Ptaku”, a kilka lat później zamówił „Dużego Ptaka” i kilka razy wygrywał na nim Morskie Żeglarskie Mistrzostwa Polski.

– Mimo wszystko ma pan na swoim koncie sporo rejsów, w bardzo długie.

– Z czasem okazało się, że samo projektowanie łódek jest fajne, ale to za mało. Projekt trafiał do wykonawcy, a ten nie zawsze podchodził do kwestii budowy z takim zaangażowaniem, z jakim ja sam bym podszedł. Zacząłem więc sam budować jachty, no i przy okazji pływałem na nich. A zaczęło się od tego, że stocznia Teligi któregoś razu nie mogła mi zapłacić gotówką za wykonany projekt i oddała mi skorupę jachtu, który miałem tylko wykończyć i doposażyć. Zrobiłem to i przez cztery sezony, po trzy miesiące pływałem po Morzy Śródziemnym. Później zbudowałem kolejny, 32-stopowy jacht i wyprawiłem się w roczny rejs z Morza Śródziemnego, przez Karaiby, na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. W drugiej połowie lat 90. wystartowałem na zaprojektowanym przez siebie jachcie typu Mantra 3 w regatach EXPO’98 Round the World Rally. To był długi, 22-miesięczny rejs, z postojem w 279 portach w 40 krajach. Zdobyłem nawet kilka nagród po drodze, między innymi za zwycięstwo na najdłuższym odcinku z Galapagos na Tahiti. Za ten rejs otrzymałem Srebrny Sekstant – Rejs Roku 1998.

Po tym rejsie osiadł pan na stałym lądzie i zajął się uruchomieniem biznesu na pełną skalę. Organizacja regat wokółziemskich to była dla pana namiastka żeglowania?

– Po rejsie dookoła świata część żeglarzy jest stracona dla społeczeństwa, bo żeglarstwo ich wciąga całkowicie. Ja postanowiłem jednak nie poddać się temu i nie zrywać więzi społecznych. Dlatego stworzyłem w Szczecinie stocznię jachtową, żeby mieć na utrzymanie i żeby inni mogli pływać. Chcąc osłodzić sobie konieczność pozostawania na lądzie, zacząłem organizować rejsy, którym patronowałem i miałem wpływ na ich kształt.

– I zdecydował się pan na współpracę z kobietami.

– Tak. Kobiety są dużo bardziej wiarygodne, odpowiedzialne i zorganizowane niż mężczyźni. A że znałem kilka doświadczonych żeglarek, między innymi Asię Pajkowską, uznałem, że świetnie sobie poradzą na moich mantrach. No i w sumie były trzy regaty dookoła świata. Po raz pierwszy podczas Kobiecych Regat Dookoła Świata w latach 2005-07 trasą pasatową. W tym wyścigu na każdej łódce była dwuosobowa kobieca załoga. Drugi rejs to samotnicza rywalizacja Joanny Pajkowskiej i Marty Sziłajtis-Obiegło w latach 2008-09, a trzeci to wyprawa Joanny Pajkowskiej i Aleksandra Nebelskiego na jachcie „mantra Asia” oraz Dawida Hałonia i Marty Makulec na „mantrze Asi”. Uważam, że te przedsięwzięcia udały się bardzo dobrze. Miałem satysfakcję, bo utrzymywałem kontakt z żeglarstwem, a i kilka razy udało mi się dolecieć na Pacyfik, żeby spotkać się z załogami.

– Dziś prowadzi pan dobrze prosperujący biznes.

– Moja stocznia zajmuje się budową dużych katamaranów żaglowych, trafiają wyłącznie na rynek zagraniczny. W kraju nasze jachty w ogóle nie funkcjonują w świadomości środowiska żeglarskiego. Skalę zjawiska dobrze obrazuje sytuacja dotycząca kajaka zbudowanego przez nas dla Olka Doby, który przepłynął na nim ocean. Było to wielkie, medialne wydarzenie. Niewielki kajak zbudowany w kącie hangaru, między dużymi katamaranami jest znany w całej Polsce, a o tych dużych jachtach nikt nie słyszał.

– Gdzie o nich słychać najczęściej?

– Zbudowaliśmy już grubo ponad 100 jednostek, które widywane są na całym świecie, od Wielkiej Brytanii, przez Stany Zjednoczone, Australię, Dubaj, po Morze Śródziemne.

– Jako mocno zaangażowany przedsiębiorca ma pan czas na żeglowanie?

– Czasem muszę jakiś jacht przeprowadzić z punktu A do punktu B, zrobić próby na wodzie. Wtedy jest okazja do żeglowania. Niestety, nie mam czasu na długie pływanie dla przyjemności. Łączę więc pasję z pracą.

– Która łódka udała się panu najbardziej?

– Do najbardziej udanych katamaranów, które powstały w naszej stoczni należy bez wątpienia seria Format 400, w Wielkiej Brytanii znana jako Rapier 400. To jacht nie tylko turystyczny, ale z zacięciem wyścigowym, przystosowany do osiągania możliwie dużych prędkości. Wystartowałem kiedyś tym jachtem w dorocznych regatach wokół wyspy Wight, w których bierze udział ok. 2000 jachtów i udało mi się wygrać w swojej kategorii. Asia Pajkowska popłynęła na tym jachcie w 2013 r. w regatach Ostar. Niestety, w Polsce nikt na tych łódkach nie żegluje. Najczęściej spotyka się je w Wielkiej Brytanii i na Moru Śródziemnym.

– Ma pan jakieś żeglarskie plany na przyszłość? Jakieś wymarzone trasy, akweny?

– W erze wirtualnej rzeczywistości bardziej niż własne rejsy interesuje mnie zbudowanie jednostki autonomicznej, która będzie mogła popłynąć samodzielnie, bez udziału załogi. Moje zainteresowania idą w tym kierunku. Może nie jest to mój nadrzędny cel, ale jestem zainteresowany tym tematem.

Andrzej Armiński – ur. 1956 w Bydgoszczy. Uprawiał żeglarstwo w Akademickim Klubie Morskim w Gdańsku. Inżynier budowy okrętów, absolwent Instytutu Okrętowego Politechniki Gdańskiej. W latach 1996-98 odbył rejs dookoła świata na zaprojektowanym przez siebie jachcie Mantra 3 (12,7 m), za co został uhonorowany nagrodą Rejs Roku Srebrny Sekstant. Od 1998 r. prowadzi w Szczecinie stocznię jachtową.

Co myślisz o tym artykule?
+1
4
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0