
Znani i nieznani: Jerzy Porębski
Refren najsłynniejszej polskiej szanty zaczyna się od pytania „Gdzie ta keja, a przy niej ten jacht”… Autorem tych słów i kompozytorem melodii jest Jerzy Porębski, który opowiada nam nie tylko o historii swojego największego przeboju.
– Historia powstania tej szanty jest ciekawa, napisałem ją na początku lat 70. w barze mlecznym – wspomina Jerzy Porębski. – Siedziałem pewnego razu w Stacji Badawczej Morskiego Instytutu Rybackiego w Świnoujściu, gdzie wówczas pracowałem i oglądałem pod mikroskopem preparaty, które przywiozłem z ostatnich badań. W pewnym momencie poczułem głód. Udałem się więc do pobliskiego baru mlecznego i zamówiłem między innymi kawę Inkę z mlekiem. Popijając tę kawę pomyślałem sobie z żalem, że ja tu teraz siedzę w barze, na lądzie, a moi koledzy żeglarze pływają po morzach i oceanach świata. I to był początek. Zacząłem na serwetce zapisywać słowa, które układały mi się w głowie. Wróciłem do biura i zamiast patrzeć w mikroskop dopisałem pozostałe zwrotki. Wieczorem w domu wziąłem do ręki gitarę i dorobiłem do tych słów melodię. Grałem przez kolejne godziny, nie mogąc uwolnić się od słów i tej melodii. Byłem pewny, że właśnie napisałem hit. Można powiedzieć, że ta piosenka powstała z tęsknoty za pływaniem.
Ale zanim nasz rozmówca zaczął pływać na jachtach, przez wiele lat pływał po świecie na statkach rybackich. Jak sam mówi, to zawodowe pływanie sprawiło, że zakochał się w morzu, a że nie mógł pływać z rybakami bez przerwy, wolny czas zaczął poświęcać żeglarstwu.
– Patent żeglarski zrobiłem już na trzecim roku studiów – informuje nasz rozmówca. – Studiowałem biologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a w czasie wakacji, żeby dorobić, chałturzyłem z czterema kolegami grając i śpiewając na ulicach w Międzybrodziu Bialskim. Kiedy wieczorem kończyliśmy granie, szliśmy spać, a rano zanim zaczęliśmy nasze występy, nie było specjalnie co robić. Dlatego któregoś razu poszedłem na przystań nad Jezioro Międzybrodzkie. Były tam zacumowane Dezety i kilka innych jachtów. Spytałem człowieka, do którego te łódki należały, co trzeba zrobić, żeby się nauczyć na nich żeglować i ukończyć kurs żeglarski. Powiedział, że mnie nauczy. I rzeczywiście, zrobiłem kurs żeglarski i dostałem książeczkę żeglarską. Byłem bardzo dumny. Później miałem okazję popływać na „Zawiszy” i tam już zrobiłem kurs sternika jachtowego.
Zamiłowanie do morza i pasję żeglarską Jerzy Porębski łączy z pasją muzyczną. Jego pierwszym instrumentem nie była gitara, a fortepian. Dzięki mamie zaczął pobierać lekcje gry na tym instrumencie, jednak nie był sumiennym uczniem.
– Od grania z nut wolałem grać ze słuchu – wspomina Jerzy Porębski. – Odtwarzałem znane wszystkim melodie typu „Wlazł kotek…”, czy „Szła dzieweczka do laseczka”, ale grałem też melodie wymyślone przez siebie. Można powiedzieć, że były to początki mojej twórczości kompozytorskiej. Niestety, nauczyciel wynajęty przez mamę nie docenił inwencji. Powiedział, że dalsze lekcje gry nie mają sensu, bo nie mam zdolności muzycznych i nie robię żadnych postępów. Mama nauczyciela zwolniła. Potem, na studiach, nauczyłem się grać na gitarze, choć moja motywacja nie wynikała wyłącznie z zamiłowania do muzyki i tego instrumentu. Grą na gitarze można było wtedy zaimponować dziewczynom, a tak się złożyło, że na parterze akademika Rotunda, gdzie mieszkałem w Krakowie, zamieszkały studentki pierwszego roku. My, starsi studenci mieszkaliśmy na wyższych piętrach, więc brałem gitarę i choć nie bardzo umiałem na niej grać, siadałem na parapecie w otwartym oknie i brzdąkałem melodie typu „C’est si bon”. Z czasem grałem coraz lepiej.
Z czasem też Jerzy Porębski zaczął występować przed szerszą publicznością, a szczególne miejsce w jego repertuarze zajęły szanty i piosenki żeglarskie. Głównie dlatego, że opowiadały o przygodach, piratach i skarbach.
– Po studiach, będąc już pracownikiem Morskiego Instytutu Rybackiego, miałem pewien dorobek szantowy – wspomina autor najsłynniejszej polskiej szanty. – Za namową Haliny Stefanowskiej, słynnej autorki zbioru szant „Rozśpiewane morze” pojechałem na festiwal szantowy do Mikołajek. Wygrałem go i poznałem kilku szantymenów, z którymi los związał mnie na długie lata – Marka Szurawskiego, Janusza Sikorskiego i Ryszarda Muzaja. W 1982 roku założyliśmy zespół Stare Dzwony. Tak się składało, że każdy z nas mieszkał w innej części Polski. Spotykaliśmy się co jakiś czas w różnych domach kultury, żeby zrobić próby. Dawaliśmy koncerty w Polsce, a z czasem zaczęły napływać zaproszenia na koncerty i festiwale szantowe z zagranicy, m.in. z Holandii, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych. Podczas tych wojaży najlepsze próby robiliśmy w samolotach. Siadaliśmy w jednym kącie, graliśmy i śpiewaliśmy, a stewardessy donosiły nam co jakiś czas whisky.
Jerzy Porębski, pytany co najlepiej wspomina z okresu działalności Starych Dzwonów, zapewnia, że najcenniejsza była możliwość wspólnego spędzania czasu i długie rozmowy, nie tylko na tematy muzyczne i żeglarskie.
– Każdy z „Dzwonów” to indywidualność – zapewnia Jerzy Porębski. – Mieliśmy sporą wiedzę i doświadczenia, którymi się wymienialiśmy. Spotkania w tym gronie to była uczta intelektualna. Przekomarzanie się z Markiem czy Januszem sprawiało mi ogromną radość. Do dziś Stare Dzwony są moimi przyjaciółmi. Bez nich nie wyobrażam sobie świata.
A świata z zespołem Jerzy Porębski zwiedził niemało. Zespół często gościł w Stanach Zjednoczonych, gdzie dawał koncerty dla Polonii i nie tylko oraz uczestniczył w festiwalach szantowych. Po jednym z takich festiwali, na którym zespół zdobył pierwsze miejsce, mieszkający w Chicago Polak zaprosił szantymenów na rejs po Karaibach.
– Dostaliśmy bilety do Puerto Rico i tam wsiedliśmy na jacht – bardzo elegancki katamaran – Była też ze mną moja żona Helena i wspólnie żeglowaliśmy między karaibskimi wyspami. Dotarliśmy po archipelagu Wysp Dziewiczych. Było naprawdę pięknie. Szkoda, że dziś coraz bardziej wdziera się tam cywilizacja i coraz więcej jest barów na bezludnych wyspach. Pływając ze „Starymi Dzwonami” przeważnie żeglowaliśmy, żeby dotrzeć na miejsce jakiegoś festiwalu, ale zdarzały się nam także rejsy w celu przeprowadzenia prób zespołu. To był oczywiście pretekst, bo przecież próby mogliśmy robić równie dobrze na lądzie. Chodziło o wspólne żeglowanie i przyjemność przebywania na jachcie. Czy to w Stanach Zjednoczonych, czy pływając po jeziorach mazurskich.
Jerzy Porębski śpiewa wyłącznie własne utwory i deklaruje, że bardzo lubi je wszystkie. Napisał ich ze 100. Nagrał też pięć płyt. Każda piosenka to opowieść z życia wzięta. Odnosi się do konkretnego wydarzenia, miejsca, czy ludzi spotkanych podczas żeglarskich i rybackich rejsów.
Jerzy Porębski – ur. 1939 r. w Sosnowcu, zm. 19 sierpnia 2021 r. Doktor oceanografii biologicznej, rybak, żeglarz, muzyk i autor szant. Animator ruchu szantowego w Polsce. W 1965 r. rozpoczął pracę w Morskim Instytucie Rybackim w Świnoujściu, pływając na polskim statku oceanograficznym „Profesor Siedlecki”. Na morzu pracował 30 lat – pływał na statkach rybackich i naukowych na wodach Afryki Zachodniej, obu Ameryk po stronie Atlantyckiej i Pacyficznej oraz Antarktyki. Współzałożyciel legendarnej polskiej grupy szantowej Stare Dzwony. Mieszka w Świnoujściu i Lubinie koło Międzyzdrojów.